Yogyakarta – Borobudur i Prambanan.
Yogyakarta – Borobudur i Prambanan.
Pewnie wielu słyszało o wypadku indonezyjskiej Air Asia na wysokości Jawy. Do dziś nie mogę uwierzyć, że te największe niskokosztowe linie świata, mogła spotkać taka tragedia.
My kilka lat wcześniej też lataliśmy po Jawie właśnie Air Asia, jedną z tras był lot z Dżakarty do Yogyakarty. Ufni w jakość usług wsiedliśmy na pokład, nie było zbyt wielu pasażerów, nawet powiedział bym, że samolot był pusty. Chwilę po starcie zgasły światła „zapięcia pasów”, personel pokładowy zaczął serwis. Dziewczyny musiały się bardzo spieszyć, bo lot jest bardzo krótki i trwa niecałą godzinę. W pewnym momencie usłyszałem jak kapitan zdecydowanym głosem każe personelowi natychmiast siąść. Dziewczyny zablokowały wózki, siadły na najbliższych siedzeniach i się zaczęło. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie przeżyłem większych turbulencji, ciągle wpadaliśmy w dziury, samolot co chwila przepadał, nie boję się latać, ale tym razem zastanawiałem się, czy inżynierowie w Airbusie przewidzieli takie szarpanie samolotem, a piloci przeszli odpowiednie przeszkolenie. Z 45 minutowego lotu zrobiło się 20 minut horrou plus start i lądowanie. Przy wysiadaniu, chciałem się jeszcze zapytać załogi, czy my lądowaliśmy, czy zostaliśmy zestrzeleni, ale widziałem, że nie mają ochoty na żarty.
Witajcie w Dżogdży. Tak na miasto mówią miejscowi Jogja, nikomu nie chce się wypowiadać całej nazwy Yogykarta.
Do 1755 r. miasto należało do sułtanatu Mataram, po jego podziale powstał m.in. sułtanat Yogyakarta, który później stał się protektoratem holenderskim. W czasie II wojny światowej pod okupacją japońską, w latach 1946-1950 pełniło czasowo funkcję stolicy Indonezji, gdyż Batawia była okupowana przez Holandię. 27 maja 2006 miasto ucierpiało w wyniku trzęsienia ziemi o sile 6,2 stopnia w skali Richtera.
Tyle krótka historia, my jak zwykle udajemy się do informacji turystycznej, zawsze próbujemy coś wycyganić. Tu akurat są dwie miłe dziewczyny, nic nie mają, żadnych map czy przewodników, dodatkowo nie potrafią za bardzo pomóc.
Naszym głównym pytaniem jest jak dojechać na wulkan Bromo, ale to pytanie je przerasta. Jak zwiedzaliśmy wulkan Bromo znajdziecie tutaj:
Bez jakiejkolwiek odpowiedzi, szukamy taxi, która zabierze nas na licznik, i o dziwo dość szybko taką znajdujemy. Jedziemy do hotelu.
Hotel jest fantastyczny, pokoje to takie mini domki skupione wokół wewnętrznego ogrodu, do tego basen i niesamowita zieleń.
Jeszcze wieczorem chcemy pozałatwiać kilka spraw, związanych z dalszym zwiedzaniem Jawy. Znajdujemy lokalne biuro podróży, wynajmujemy na najbliższe 3 dni auto z kierowcą za 230 USD.
Plan mamy taki, że jutro wozi nas po okolicy Dżogdży, potem jedziemy na wulkan Bromo, a trzeciego dnia odwozi nas na lotnisko do Surrabay.
Trochę radości przysparza nam zakup piwa, okazuje się, że w lokalnym sklepie mają tylko dwie butelki, jedną małą drugą dużą. Chłopaki w sklepie, ani słowa po angielsku, nic nawet się nie domyślają z gestów, co im próbujemy wytłumaczyć. Próbujemy na jutro zamówić kilka piw, mają mieć w lodówce, hmm ale komu w islamskim kraju przyszło by do głowy, że alkohol ma być w sklepie i że w ogóle ktokolwiek to kupi, skoro wszyscy ze względu na wyznanie nie piją. Oczywiście następnego dnia nie będą mieli piwka dla nas, ale to już inna historia.
Jeszcze na chwilę wstępujemy do knajpy prowadzonej przez białego chłopaka, chyba Australijczyk – kuchnia zrobiona pod takich białych jak my, super dania do tego pizza, i zimne piwo w obniżonej cenie, świetny zabieg marketingowy. Spragnieni turyści kupują tanie zimne piwko i wydają większą forsę na posiłek.
W hotelu śniadanie mamy skromne, ale pożywne, ryż, makaron, tosty i owoce. Nasz kierowca jest kilka minut przed godziną ósmą.
Pierwszym punktem zwiedzania będą baseny sułtana. Taman Sari – tworzono go przez wiele lat na polecenie sułtana Hamengkubuwono, a po jego śmierci z dnia na dzień porzucono dzieło. Podobno sułtan miał 45 żoni 160 dzieci. Sułtan się kąpał w jednym basenie, a reszta w drugim. Całkiem niezła posiadłość jak na letnią posiadłość kąpielową.
Możemy tez przy okazji zobaczyć jak powstają lalki do teatrów cieni.
Podziwiamy też powstawanie batika. Batik – technika malarska polegająca na kolejnym nakładaniu wosku i kąpieli tkaniny w barwniku, który farbuje jedynie miejsca nie zamaskowane warstwą wosku. Dla uzyskania specjalnych efektów proces woskowania i farbowania można powtarzać wielokrotnie.
W pobliżu, jest pałac sułtana. Musimy tu opłacić przewodnika, pani przewodnik beznamiętnym głosem opowiada nam o pałacu. Pałac sułtana ma ponad 200 lat, popularnie nazywa się Keraton, usytuowany w centrum miasta, zgodnie z tradycyjna kosmogonią, władca z Yogykarty jest dosłownie pępkiem albo centralna włócznią uniwersum, niczym kotwica utrzymuje w miejscu cały doczesny padół i komunikuje się z mistycznym światem potężnych bóstw.
W pałacu mieszka sułtan z rodziną, oraz przechowywane są dynastyczne regalia. Kompleks pałacowy obejmuje komnaty ceremonialne oraz pomieszczenia przeznaczone do prywatnych medytacji, okazałą salę tronową, kilka pawilonów do przyjmowania gości i urządzania przedstawień, meczet, rozległy królewski ogród, stajnie, koszary i odlewnię uzbrojenia.
Budowa pałacu rozpoczęła się w 1755 roku i trwała 40 lat.
Obecny sułtan ma jedną żonę i dwie córki, jest gubernatorem Dżogdży. Oglądamy miejsca gdzie się modlą, miejsca podpisywania dokumentów.
Wśród ochroniarzy, znajdujemy takiego, który chce nam zapozować z Kerisem. Nieodłącznym elementem tradycyjnego stroju Indonezyjczyka jest ozdobny pas z tkaniny, za którym tkwi ceremonialny sztylet – keris. Nie jest to już broń, lecz raczej kunsztownie wykonana oznaka statusu społecznego, symbol męskości. Keris trzyma się w domu na honorowym miejscu, namaszcza wonnymi olejkami oraz owija w jedwab i aksamit. Pozostaje w rodzinie i niczym najświętsze dziedzictwo przekazuje się go z pokolenia na pokolenie.
Po wyjściu z pałacu jedziemy do Borbudur.
Borobudur (Świątynia-wzgórze) – buddyjska świątynia w poblizu miasta Magelang na Jawie, na obszarze porośniętej dżunglą równiny Kedu, powstała pomiędzy 750 a 850 r. n.e., kiedy nad Jawą panowała zhinduizowana dynastia Śailendrów. Świątynia buddyjska wyrosła z mniejszego zamierzenia architektonicznego poświęconego Śiwie. Borobudur jest jednym z największych obiektów kultu buddyzmu na świecie.
Pochodzenie nazwy Borobudur jest niepewne. Za możliwe jej wyjaśnienia przyjmuje się między innymi przejęcie nazwy pobliskiej wsi bądź wzgórza bądź też nazwy sanktuarium jednej z buddyjskich sekt.
Żadne źródła pisane nie podają daty ani celu powstania budowli, nie mówią też nic o jej zleceniodawcy. Analiza kształtów liter inskrypcji umieszczonych nad płaskorzeźbami jej pierwszego, zakrytego poziomu wskazuje na ich pochodzenie z okolic roku 800 po Chr. W tym okresie Środkową Jawą władała dynastia Śailendrów, która pozostawiła po sobie liczne pamiątki w postaci świątyń śiwaistycznych i buddyjskich.
Borobudur stracił na znaczeniu w XI wieku. Dla świata budowlę odkrył w 1814 jeden z oficerów, w czasie brytyjskiego panowania na Jawie (1811-1814). Wicegubernator tej wyspy i późniejszy założyciel Singapuru Thomas Stamford Raffles zorganizował wówczas pierwsze prace konserwatorskie i wykopaliskowe. Kompleksową odbudowę prowadzili Holendrzy z Th. van Erp na czele w latach 1907-1911. Niestety nie naprawiono wtedy krzywych murów, co doprowadziło do osuwania się ich pod wpływem tropikalnych deszczy. W 1991 Borobudur wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Wejście kosztuje 15 usd, miejscowi płacą znacznie mniej. Idziemy alejkami, by wyjść na spotkanie z Borbudur. Jest piękna, naprawdę coś misternie zrobionego.
Kiedyś rozebrana zabezpieczona i złożona ponownie. Po naszym pobycie wybuchnie pobliski wulkan i trochę ją zasypie. Przez pewien czas będzie niedostępna dla turystów.
Na wyższych poziomach są kamienne dzwony, w każdym z nich był kiedyś ukryty pomnik buddy, ale był czas gdy okoliczna ludność wynosiła kamienie na prywatne budowle, tym samym rozbierając Borobudur.
Dopada nas ciepły zenitalny deszcz, chronimy się w przejściu z innymi zwiedzającymi. Na szczęście nie ma ich za wielu. Wracamy do robienia zdjęć. Ech jak tu ładnie. Naprawdę zjawiskowe miejsce, jedne z ciekawszych jakie widziałem i warto na niego wydać te parę dolarów.
Po zwiedzaniu prosimy naszego przyjaciela, kierowcę by zawiózł nas na obiad i zimne piwo, ale ma być tanio przypominamy. Chyba jednak faktycznie każdy turysta z dużym aparatem musi wyglądać jak potencjalny milioner, bo zatrzymujemy się przy bardzo drogiej restauracji, chwila konsternacji, małe spięcie z naszym kierowcą i jedziemy w inne miejsce. Chyba zrozumiał o co nam chodzi, bo tym razem zatrzymujemy się w miejscu, które przypomina mała lokalną knajpkę. Co prawda nie ma klientów, więc nabieramy podejrzeń co do świeżości potraw, ale pani właścicielka wyciąga świeże warzywa, obiera ziemniaki, zamrożone kawałki kurczaka szybko rozmraża i po 30 może 40 minutach mamy obiad. Trochę czekaliśmy, ale było warto bo smakuje wyśmienicie. Płacimy też niewielkie pieniądze za obiad. W międzyczasie nadchodzi olbrzymia ulewa, niesamowite zenitalne opady deszczu. Musimy przeczekać w knajpie, leje tak, że nie da się nosa wystawić. Ciepły deszcz, uderza w rozgrzaną ziemię, wszystko paruje. Wielu Indonezyjczyków normalnie w tym czasie przemieszcza się na skuterach albo idzie pieszo, pewnie są przyzwyczajeni do takich ulew. W końcu deszcz ustaje i ruszamy do ostatniego punktu zwiedzania.
Prambanan – hinduistyczny zespół świątynny położony w Indonezji na wyspie Jawa, 18 km od miasta Yogyakarta. Zbudowany w IX wieku dla upamiętnienia zwycięstwa Rakai Pikatana władcy Sanjai nad Balaputrą ostatnim władcą Śailendry. Zespół świątyń był poświęcony Śiwie, Wisznu i Brahmie.
W 1991 roku zespół świątynny Prambanan został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
W maju 2006 roku świątynie ucierpiały podczas trzęsienia ziemi.
O tym trzęsieniu ziemi opowiada nam nasz kierowca, mówi, że miał wtedy turystów z Nowej Zelandii, po trzęsieniu ziemi wrócili do hotelu, a hotelu nie ma, no to on w przypływie potrzeby zaproponował im nocleg u niego w domu, jadą do niego, a jego domu też połowy nie ma.
Nie wiem czy mu wierzyć czy nie. Jestem wyczulony na opowieści o nieszczęściu jakie spotkały moich wszystkich dotychczasowych kierowców w biedniejszej części Azji. Wszyscy mi opowiadają zawsze o jakichś dramatach, a to mu dziecko pod kołami zginęło, a to dom się zawalił, albo ma za dużo dzieci do wykarmienia, nie żebym był nie wrażliwy, ale często mam wrażenie, że te wszystkie kataklizmy jakie ich spotkały to ich wymysły, bo liczą, że coś dorzucę ze swojego grubego europejskiego portfela.
Wejście do Prambanan kosztuje 12 usd od osoby, lekki deszczyk powraca, pożyczamy parasolki i idziemy zwiedzać. Mówi się, że jeśli ktoś wcześniej widział Angkor w Kambodży, to na pewno mu się Prambanan nie spodoba. Ale nam się spodobał, choć przemoknięci do ostatniej suchej nitki zwiedzamy do w deszczu i wietrze. W sumie nawet mamy szczęście, że możemy to miejsce zobaczyć, bo miało być bardzo długo niedostępne dla turystów, po trzęsieniu ziemi. Wiele kamiennych elementów nadal leży rozrzuconych po okolicy.
Kończymy zwiedzanie i wychodzimy do wyjścia. Ochrona obiektu na skuterkach sprawdza, czy jeszcze ktoś nie została na terenie zabytku. Jesteśmy ostatnimi zwiedzającymi. Wracamy do naszego hotelu.
Ulewa znowu się rozpędza, leje tak, że nie jesteśmy w stanie nawet przejść przez patio. Gdy na chwilę ucicha idziemy do pubu obok, gdzie spotykamy Polaków – Marcina i Kingę ( może kiedyś przeczytają te słowa) – siedzimy do nocy, oni właśnie skończyli zwiedzanie Indonezji, rano mają lot do Kuala Lumpur i dalej do Europy. Kiedy o 00:30 wstajemy od stołu, Marcin jest już dość mocno zmęczony, nie wiem jak da rade polecieć o 5:00 rano.
My mamy pobudkę o 6:30, a o 8:00 jesteśmy już w busie i jedziemy zobaczyć wulkan Bromo. Ruch samochodowy na Jawie jest dość mocno zakorkowany, jedzie się zdecydowanie dłużej. Na każdym większym skrzyżowaniu, nasz kierowca otwiera okno i jakiemuś kierującemu, wręcza drobną kwotę. Coś jak by rodzaj łapówki za puszczenie pierwszeństwa przejazdu. Po drodze zatrzymujemy się w małej knajpce, gdzie jemy naprawdę za grosze, a dodatkowo kupuje kierowcy paczkę papierosów.
Odległe wulkany przypominają nam, że jutro mamy w planach zobaczyć jeden z nich zupełnie blisko.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.