Vang Vieng – Laos, szalone miasto ? czy piękna okolica ?
Vang Vieng – Laos, szalone miasto ? czy piękna okolica ?
Jeśli popatrzycie na mapę Laosu, zauważycie, że Vang Vieng znajduje się mniej więcej pośrodku drogi z Luang Prabang do stolicy Vientiane. W naszej podróży postanowiliśmy zatrzymać się na dwie noce właśnie w Vang Vieng.
W zasadzie miejscowość taka sobie, może kilka jaskiń i trochę pięknych widoków. W zasadzie nie ma po co się zatrzymywać, ale pewnego dnia tak gdzieś koło roku 1999 niejaki Thanongsi Sorangkoun, właściciel ekologicznej plantacji, wpadł na pomysł by napompować kilka samochodowych dętek, aby pracujący u niego wolnotariusze mogli odpocząć na pobliskiej rzece Nam Song.
I tym sposobem rozpoczął słynny Vang Vieng Tubing ( sporo jest filmów w Internecie na ten temat, więc zainteresowanych odsyłam). Spływy na nadmuchanych dętkach, bardzo szybko stały się popularne, do tego okraszone olbrzymią ilością taniego alkoholu i także często narkotyków. W pewnym momencie mówiło się nawet, że to właśnie tutaj przywozi się nowości ze „złotego trójkąta”, by młodzież z bogatego zachodu jajko pierwsza mogła przetestować nowe produkty narko-biznesu.
Pojawiły się knajpy w których w nieskończoność powtarzane są kolejne odcinki przyjaciół, tanie hoteliki, bary z happy pizzą i alkoholem podawanym w wiaderku.
Ze spokojnego sennego miasteczka powstała wielka imprezownia. Na znak protestu niektóre plemiona wyprowadziły się z dala od Vang Vieng. W roku 2011 w czasie mocno zakrapianych imprez na rzece, zginęło w wypadkach między 22 a 27 osób. Choć lekarz z miejscowego szpitala przyznaje, że mogło być więcej, bo czasem denaci odwożeni są od razu do Vientaine. Lokalna społeczność w końcu wymusiła ma włodarzach zmiany, i tym sposobem po jednej stronie rzeki zlikwidowano bary i ograniczono mocno rozrywkowy styl miasta. Co jednak nie oznacza, że nie można sobie wciąż popływać na dętce, i przypalić czegoś mocniejszego. Zresztą w knajpach nadal przesiadują pijani młodzieńcy z różnych stron świata. Może tylko zamiast Australijczyków i Kanadyjczyków, pojawia się więcej Koreańczyków i Chińczyków.
Na miejsce noclegu wybieramy hotel Indhira.
Hotel Inthira Vang Vieng – możecie zarezerwować pod tym linkiem.
Bardzo dobrze ulokowany w samym centrum miasta, z pysznymi śniadaniami podawanymi w otwartym na ulicę barze. Pokoje duże, czyste z fajną łazienką.
Jako, że nie planowaliśmy tubingu musieliśmy jakoś ten jeden dzień w Vang Vieng przeżyć. Wybraliśmy się na spacer po okolicy, jedna główna ulica, przy której skupiona jest większość barów, agencji turystycznych, kilka sklepów i koniec.
Odwiedziliśmy też dwie świątynie, nic szczególnego, ale z racji nadmiaru czasu i braku laku, popatrzyliśmy na wiernych w Laosie. Coś się działo przynajmniej, te same drzewka z pieniędzmi, które dzień wcześniej widzieliśmy w Luang Prabang. Ewidentnie byliśmy w okresie jakiegoś święta, ale do dziś nie wiem jakiego.
Znowu małe kółko po okolicy, wzdłuż rzeki, gdzie stoi sporo hosteli i nadal sporo jest budowanych, choć wielkiego tłumu w mieście nie ma.
Pachniało mocno nudą i żeby się nie zanudzić do końca postanowiliśmy wypożyczyć rowery. Cena niezbyt wygórowana, około 10000 kip za cały dzień.
Zaraz przy wyjeździe z miasta zatrzymaliśmy się na starym pasie startowym. W czasie wojny wietnamskiej właśnie tutaj Amerykanie wybudowali pas startowy dla Air America, a miejsce to było znane jako „Lima 6”. Dziś w jednej z części pełni rolę parkingu dla ciężarówek, a na jego skraju jest stacja autobusów odjeżdżających do Vientiane. Ciekaw jestem, czy nadal byłby w stanie ktoś tu wylądować, choć chyba nie ze względu na pokrycie pasa żwirem.
Znowu trochę pokręciliśmy się po okolicy, przez suche już pola ryżowe dotarliśmy na skraj miasta do miejsca, które wyglądało jak buddyjski cmentarz, choć nie mam do końca pojęcia co to było. Ogarnęliśmy trochę widoków i ruszyliśmy dalej przed siebie.
Dotarliśmy do miejsca, które nazywało się Vang Vieng Resort, musieliśmy ponieść niewielką opłatę wstępu za nas i za rowery. Na terenie resortu miała miejsce jakaś buddyjska uroczystość, znowu wiele kobiet z mini drzewkami przyozdobionymi jak zwykle banknotami. Do tego sporo mnichów buddyjskich oraz przebierańców, coś jakby aktorów przygotowanych do prezentacji jakiegoś przedstawienia, rzekłbym nasze jasełka.
Dalej był most, chcieliśmy przejechać, ale okazało się, że dalej można tylko na piechotę. Spięliśmy nasze rowery i poszliśmy zwiedzać dalej.
Główną atrakcją po drugiej stronie mostu była jaskinia Thom Jang.
Ja tymczasem wspiąłem się po schodach i wszedłem do jaskini. W środku można było wreszcie odetchnąć od zaduchu, jaki wszędzie panował na zewnątrz. Jaskinia okazała się przepiękna, kilkanaście minut chodziłem w środku, i podziwiałem jak przyroda potrafi pięknie zmienić .
Widok z jaskini na Vang Vieng też był bardzo ładny.
W końcu po zobaczeniu większości dostępnych dla turystów miejsc w jaskini wróciłem na dół, Ewa opowiedziała jak chłopcy próbowali z nią rozmawiać, ale nic z tego nie wyszło.
Wróciliśmy w pobliże naszego hotelu, oddaliśmy rowery i zasiedliśmy w jednej z knajp wyświetlających serial „Przyjaciele”. Czytając wcześniej przewodnik po Vang Vieng myślałem, że to naciągana historia z tym serialem, jednak na miejscu okazało się, że faktycznie większość knajp w nieskończoność katuje swoich gości kolejnymi odcinkami tego sitcomu. Pewnie znowu jakiś lokalny restaurator odkrył, że to się podoba zachodniej młodzieży, a pozostałe knajpy skopiowały ten pomysł, by przyciągać do siebie bogatych gości.
Gdy tak sobie leżeliśmy przy stołach, specjalnie skonstruowanych do oglądania telewizji i popijania drinków pojawiła się procesja. Coś podobnego do tego, co widzieliśmy w Luang Prabang, może tylko mniej uczestników, ale nadal bardzo ciekawie. Dostrzegłem pośrodku drogi wysepkę ze znakiem, jakby nie było cała procesja musiała tu ją obejść. Wskoczyłem na nią czym prędzej, stanąłem za znakiem i wystawiłem obiektyw.
Tak minął nam dzień w Vang Vieng, trochę powoli, bez pogoni i leniwie. Nic nas nie zmęczyło, nic też nas nie powaliło na kolana. Czy warto tu było przyjeżdżać ? Nie wiem do końca, choć wydaje mi się, że drugim razem bym się tu nie zatrzymał. Ktoś próbując zatrzymać tu turystów spieszących z Luang Prabang do Vientiane, wymyślił szalone i niebezpieczne rozrywki, które naraziły lokalną społeczność, wywołując ich sprzeciw. Teraz już wiem dlaczego biura podróży nie zatrzymują się tutaj ze swoimi klientami. Wiem jednak, że jeśli by wypożyczyć tu skuter lub rower i wypuścić się troszkę dalej może to być całkiem dobre miejsce do zobaczenia prawdziwego Laosu.
Wieczór spędziliśmy miło przy Lao Beer, spakowaliśmy nasze walizki, by być gotowym na poranną podróż do Vientian stolicy Laosu.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.