Filipiny – Północny Luzon, Sagada, Banaue, Batad
Filipiny – Północny Luzon, Sagada, Banaue, Batad.
Nocny lot Cebu Pacyfik daje nam mocno w kość. Te tanie filipińskie linie lotnicze choć uchodzą za bardzo dobre i punktualne, to jednak tym razem w ostatniej chwili zmieniły nam godzinę lotu, czym pokrzyżowały nasze plany, zgodnie z którymi urodziny miałem obchodzić w Manili, tymczasem rzutem na taśmę, życzenia składała mi nocna zmiana celników w Tajpej przeglądając mój paszport.
Choć po przylocie, w środku nocy, kilku policjantów i taksówkarzy pomaga nam znaleźć wypożyczalnię samochodów, to okazuje się, że musimy pojechać do hotelu i dopiero rano wrócić po auto. Jako, że na Filipinach każdy mówi po angielsku, ucinamy sobie pogawędkę o zimowej olimpiadzie z naszym taksówkarzem. Chwyta nas za serce, gdy mówi o skokach narciarskich.
Do hotelu docieramy bardzo wczesnym rankiem, chłopak w recepcji dwoi się i troi, ale po 30 minutach nadal nie mamy kluczy do pokoi, ciągle następują jakieś problemy. W końcu w dwóch, ale bardzo nerwowych zdaniach tłumaczymy mu, że natychmiast musimy iść spać i musi dać nam klucze do pokoi, które zostały wcześniej opłacone. O dziwo działa, zostało mi 3 godziny snu.
Wcześnie rano wyruszam po samochód z powrotem na lotnisko.
Taksówkarze w Manili, jak w każdym wielkim mieście świata lub kurorcie to rasa panująca, chwilę mi zajmuje zanim znajdę kogoś, kto pojedzie na licznik do Terminalu 1 lotniska w Manili. Zgodnie z umową czeka na mnie Toyota Vios. W wypożyczalni pokazuję paszport, międzynarodowe prawo jazdy, po kolei wyciągam karty kredytowe, za jedną wypożyczam auto, drugą płacę za model. Młoda dziewczyna uczula mnie na szkody. Choć jest kierowniczką nie umie mi powiedzieć szczegółów na temat auta. Nie wie, czy to jest auto na ropę, czy benzynę. Protokół wydania auta jest bardzo szczegółowy, a umowa już w pierwszych zdaniach zabrania mi jazdy w górskie prowincje i do miasta Banaue. Cóż, mam inne plany, wybieram się na północ Luzonu, dokładnie tam gdzie mi nie wolno, będę musiał złamać ustalenia, zakładając, że auto nie ma wbudowanego nadajnika gps, aby po powrocie nie spotkały mnie problemy.
Przejeżdżam zaledwie kilkaset metrów ulicami Manili, gdy zatrzymuje mnie policjant, podobno przejechałem przez ciągłą linię. Co z tego, że pozostali użytkownicy drogi jeżdżą jak chcą, ja mam zapłacić mandat w wysokości 2000 peso albo zostanie mi zabrane prawo jazdy. Miła rozmowa na temat narodowego bohatera Manny Pacquiao nic nie pomaga, a dyskusja na środku ulicy zamienia się w negocjacje, jak dużą łapówkę mam wręczyć. W końcu dochodzimy do 1000 peso, jak na miejscowe warunki bardzo duża kwota, jestem wściekły do przejechania mam kilkaset kilometrów po wyspie, jeśli będą mnie tak łapać na każdym skrzyżowaniu, nie wyjadę nawet za miasto, gdy skończą mi się pieniądze. Pan policjant mówi wprost, że mogłem skorzystać z biura podróży, wtedy nie byłoby problemów. Gdy odbiera ode mnie ustaloną kwotę mówi „sorry”. Ruszam w kierunku hotelu . Auto zostawiam na wielopoziomowym parkingu i idę do pokoju. Szkoda, że jeden policjant potrafi zepsuć wyobrażenie o danym miejscu, ale o korupcji na Filipinach będę słyszał wielokrotnie podczas mojego pobytu.
Moi przyjaciele śpią jeszcze, choć jest już południe.
Spotkanie z policją odbiera mi resztki sił do oglądania Manili, wielkiego tygla, zespół kilku miast, tworzącego dwudziestomilionowy konglomerat ludzki. Wszędzie tłok, żar z nieba, korki nawet o 4 rano, bieda chwytająca za ręce. Zanim uciekniemy ze stolicy Filipin, chcemy jeszcze zobaczyć Intramuros, w planach mieliśmy jeszcze Chiński Cmentarz, ale z powodu linii lotniczych musimy ciąć nasz plan, bo brakuje nam 12 godzin.
W zasadzie nie negocjuję z taksówkarzem, wsiadamy do auta, a ja oznajmiam mu ile zapłacimy za kurs. Przejeżdża przez bramę Intramuros i zostawia nas. Wcześniej w przewodnikach czytaliśmy o tym miejscu dużo dobrego. Jednak nasze odczucia są zupełnie inne, może jedynie najstarszy na Filipinach kościół San Augustin, wybudowany w latach 1587- 1606, w którym akurat jest ślub, wydaje się ciekawym miejscem, reszta to pozostawiony sobie bałagan, który ma wyciągnąć z turystów maksymalnie dużo peso. Terrorystyczni dorożkarze, nachalni sprzedawcy, dzieci i bezdomni wyciągający ręce – niszczą do końca nasze zainteresowanie tym miejscem. Wejście do ostatniego punktu tych atrakcji, czyli Fortu Santiago, to wydatek 50 peso od osoby. I choć może jest tam ładny ogród i fragment fosy, to mam odczucie, że byłoby mi wstyd brać pieniądze za pokazywanie takiego świata, który nawet się nie rozpada, kawałek ziemi ,opuszczony i zaniedbany pokazywany w przewodnikach jako główna atrakcja Manili.
Słońce daje nam mocno popalić, wracamy do pokoju w hotelu, zanim wyruszymy na północ chcemy jeszcze się odświeżyć. Na dole w sklepie kupujemy wodę mineralną i coś lekkiego do jedzenia. Zjeżdżamy windą na 3 piętro gdzie jest nasz parking, pakujemy nasze bagaże. Siadam za kierownicą, czuję lekkie zdenerwowanie, przede mną kilka godzin nauki jazdy po drogach Filipin.
Na Filipinach nie ma polskiej ambasady w razie kłopotu musimy sobie radzić sami. Używając tylko pierwszego biegu próbuję wydostać się z Manili. To miasto mieli nas od kilku godzin, jestem pewny, że to najgorsze miejsce na świecie, gdzie byłem. Kiedy nas ten konglomerat przeżuje to zostaniemy wypluci w kierunku Północnego Luzonu.
Uciekamy, ale Manila nas tak łatwo nie puszcza, musimy odstać swoje 2 godziny w korkach, podziwiamy handel uliczny, sprzedawców prażonych orzeszków na środku drogi, dzieci wyskakujące spod samochodów i żebrające o kilka peso, obserwujemy nieustającą rzekę jeepneyów czy trój- cyklów. Każdy ma swój czas, swoją przestrzeń, każdy zatrzymuje się na żądanie, w związku z czym cały ruch na Filipinach jest tak naprawdę sparaliżowany. Kiedy chcesz wsiąść do jeepneya machasz ręką, mają na boku namalowany numer, oznacza to numer trasy po jakiej jedzie, a kiedy chcesz wysiąść pukasz w dach ręką, kierowca, zazwyczaj właściciel, zatrzymuje się na żądanie i albo on albo ktoś z pomocników pobiera niewielką opłatę. To wyjątkowa konstrukcja spotykana tylko na Filipinach, niewielki silnik, wciśnięty w wielką ramę, jak gdyby wydłużony stary amerykański jeep, w środku dwie ławki wzdłuż boków, a gdy brakuje miejsca wyciąga się małe drewniane krzesełka, na prowincji często widać ludzi podróżujących na dachu. W niewielkim jeepneyu mieści się nawet 30 osób. Cóż, nie na darmo mówi się o Azjatach, że to mistrzowie logistyki.
Wreszcie wjeżdżamy na autostradę, przez chwilę wydaje nam się, że wyjechaliśmy z piekła. Na bramce płacimy 36 peso i liczymy naiwnie, że będziemy pędzić po Luzonie w tempie, który znamy z Europy, ale po kilku kilometrach płacę 31 peso i moje marzenia o szybkiej drodze się kończą. Znowu gigantyczne korki, targowiska, jeepneye i piesi, zwalniają naszą podróż do 20 km na godzinę. Nie jesteśmy w stanie nic zrobić, to wyzwala w nas agresję, po raz pierwszy powstają napięcia w naszej grupie.
Jedziemy dalej, ruch zaczyna słabnąć, poruszamy się trochę szybciej, ale nieuchronnie zbliżamy się w rejony górskie, pojawiają się serpentyny, przepaście, a droga często jest dość stroma, Nabieramy respektu w przeciwieństwie do liniowych nocnych autobusów Five Star, Florida Transport czy North Star. Wyprzedzają nas używając długich świateł i klaksonu, robi się niebezpiecznie, ciężarówki pędzą na złamanie karku, droga wije się i kręci pomiędzy skałami, co jakiś czas musimy objeżdżać zwalone kamienie, które tarasują drogę, coraz mniej ludzi na ulicach, większość straganów przy drodze zamknięta, a my cały czas jedziemy na północ Luzonu. Czuję, że słabnę i nie mam siły więcej prowadzić, brak snu, formalności z wypożyczalnią auta, kłótnie z policją i wycieczka do Intramuros, doprowadziły w końcu do wyczerpania. Zamieniamy się za kierownicą, od tej chwili w kierunku Banaue będzie prowadził mój przyjaciel. Siadam obok niego i staram się w jakiś drobny sposób ułatwiać mu prowadzenie. Nawigacja przygotowana jeszcze w Polsce sprawuje się całkiem nieźle, oprócz tego, że czas docelowy należy mnożyć co najmniej razy dwa. Kolejne serpentyny i kolejne przepaście robią się naprawdę groźne, nie jest nam do śmiechu, dziewczyny na tylnym siedzeniu nie śpią, tylko z niepokojem obserwują drogę. Coś co Filipińczycy nazywają drogą śmierci, przemierzamy nocą, choć planowo mieliśmy to robić dwanaście godzin wcześniej, ale dzięki liniom lotniczym staramy się przeżyć uciekając przed nocnymi autobusami i ciężarówkami. Jakiś czas później odkryjemy, że najlepszy czas na podróżowanie samochodem po Filipinach to ranek i wczesne przedpołudnie, po piętnastej filipińskie drogi zamieniają się w koszmar.
Potwornie zmęczeni przejeżdżamy przez miejscowość Bayombong, ktoś z nas krzyczy, że widział jakiś hotel przy drodze, zawracamy, parkujemy przy Highlander Hotel. Jeszcze zjemy małą kolację, łyk piwa San Miguel i szybki sen. Rano płacimy po 1000 peso za pokój i wyruszamy do miasta, które będzie naszą bazą wypadową.
Ruch jest całkiem spokojny, tankujemy na stacji 22 litry benzyny za 1100 peso, obsługa jeszcze myje nam szyby i w trzy godziny dojeżdżamy do celu
Ponad dwa tysiące lat temu, przybyli tu Chińczycy, nauczyli mieszkańców jak sadzić ryż, a w związku z tym, że teren górzysty, zbudowali najsłynniejsze na Filipinach tarasy ryżowe z gliny i kamienia . Sami Filipińczycy uważają tarasy za ósmy cud świata, a w 1995 stały się światowym dziedzictwem UNESCO. Trzeba się jednak spieszyć, żeby je zwiedzić, proces erozji oraz wielkie dżdżownice powoli, ale systematycznie niszczą to jedno z najciekawszych miejsc Filipin. Zaczyna powstawać ciekawa sytuacja, pola przestają być uprawiane, niszczeją, a przecież to jest główny powód, dla którego Banaue staje się mekką turystów i miejscem wypadowym do innych miejsc takich jak Sagada, Batad czy Bontoc.
Przy wjeździe do miasta znajdujemy hotel Banaue, który ma piękne widoki na tarasy ryżowe, przestronna recepcja, duża jadalnia i naprawdę spore pokoje, jedyne co nie będzie pozwalało nam zasnąć z czystym sumieniem to cena za pokój 2400 peso.
Rozkładamy nasz plan zwiedzania okolicy, analizujemy wszystko w recepcji kiedy okazuje się, że droga do Sagady ze względu na budowę jest zamykana codziennie między 9 rano a 3 po południu. Przejechaliśmy tyle kilometrów, by zobaczyć wiszące trumny, a tu nie ma jak do nich dojechać. Wyciągamy nasze notatniki, na stół trafia biała kartka papieru, liczymy minuty i godziny co gdzie i kiedy, żeby wszystko zobaczyć . Każdy z nas ma inny pomysł na najbliższe 3 dni. Kilkanaście minut dyskusji i ustalamy plan na dzień następny.
Dzięki mapie, którą dostaliśmy w hotelu, możemy odwiedzić wszystkie miejsca widokowe w Banaue. Trochę jest kłopotu, bo mapa nie trzyma skali, ale wkrótce trafiamy na najważniejszy punkt. Oczywiście jest on obstawiony przez lokalną grupę przedsiębiorców. Na miejscu można zakupić wszystko, co wiąże się z tutejszym miejscem oraz inne zupełnie niepotrzebne rzeczy. Będąc tutaj należy wspomnieć o Ifugao, grupie etnicznej z północnego Luzonu, którzy w przeszłości byli wojowniczym ludem, zajmującym się uprawą ryżu i roślin bulwiastych, a także łowiectwem, animizm był ich religią dominującą, a teraz z najstarszymi przedstawicielami plemienia ubranymi w charakterystyczne stroje , można sobie zrobić zdjęcie na tle ryżowych tarasów, oczywiście za niewielką opłatą. Zostawiamy trochę pieniędzy za fotki, kupujemy rzeźby w małym sklepiku.
W końcu trafiamy to centrum Banaue, musimy się skupić na negocjacjach z lokalnymi posiadaczami transportu samochodowego. Naszym celem jest Sagada, droga do niej nie dość że jest zamknięta, to jeszcze na tyle kamienista, że nasza toytoa na pewno by tego nie przeżyła. Szukamy, kogoś, kto nas tam zabierze, pierwsze spotkanie z mężczyzną w pobliżu Tourist Information Center , który posiada jeepneya, nie przynosi rozwiązania sytuacji, stawka 4500 peso jest dla nas jak na razie za wysoka. Włóczymy się po uliczkach i w końcu natrafiamy na Antona , młodego przedsiębiorcę, siadamy na schodach i zaczynamy negocjacje od 2500, zdając sobie sprawę, że to naprawdę niski poziom. Po jakimś czasie zatrzymujemy się przy cenie 3200 peso, jesteśmy dogadani, rano wyruszamy do Sagady.
Aby podsumować nasze pertraktacje udajemy się do pobliskiej knajpy. Friends Country Music Bar to jedna z dwóch knajp wymienianych w przewodniku Lonley Planet. Jego właścicielka wdaje się ze mną w rozmowę na temat Azji, rozwiązłej Tajlandii, turystów z bogatej, leniwej i zgniłej Europy. Choć na początku rozmowa jest trudna, bo przeciwniczka jest piekielnie inteligentna, mówi doskonale po angielsku, ma argumenty, zwyczajnie mi imponuje znajomością świata, to w końcu zaczynamy się rozumieć i z naszej dyskusji znika niepotrzebne napięcie, pijemy piwo Red Horse. Muzyka w knajpie rozbrzmiewa na żywo, moja rozmówczyni staje za mikrofonem i zaczyna śpiewać znane przeboje. My powoli się zbieramy, rano daleka wycieczka. Wracając do hotelu drogę rozświetlają nam latarki na korbkę, zabrane jeszcze z Polski.
Budzimy się o 5:30, szybkie śniadanie wliczone w cenę pokoju, nasze bagaże wkładamy do naszej toyoty, gdyż po powrocie zamierzamy poszukać tańszego noclegu. Wyruszamy w górę w poszukiwaniu naszych kolegów, nie wjeżdżali na teren hotelu, gdyż jak nam powiedzieli, musieli by ponieść dodatkową opłatę. Lokujemy się w busie kolegi Antona i spotyka nas niespodzianka, aby kurs się zwrócił zabieramy jeszcze 5 Filipińczyków, którzy jadą do Sagady.
Droga jest naprawdę skrajnie niebezpieczna, podziwiam spokój i znajomość trasy przez naszego kierowcę. W pewnym momencie widzimy tylko przepaście a w tle górskie szczyty pokryte mgłą, w dole tarasy ryżowe, których jest tutaj dość sporo. W pewnym momencie nasza nawigacja pokazuje, że jesteśmy na poziomie 1900 m n.p.m. Chwile później zatrzymujemy się na przełęczy, gdzie są małe sklepiki. Nasz kolega je ze smakiem baluta, czyli jajko z embrionem, ja na razie się nie decyduje choć bardzo bym chciał spróbować.
Zbliżamy się do Bontoc, faktycznie teraz rozumiemy, dlaczego droga jest zamykana, wielki spychacz równa trasę, mamy jeszcze kilka chwil, po czym nasz kierowca nabiera rozpędu i skaczemy po kamieniach licząc, że nie rozbijemy się o ścianę lub nie spadniemy w dół do koryta rzeki. Przejeżdżamy. Droga do Sagady stoi przed nami otworem.
W samej Sagadzie czeka na nas już przewodnik. Dziwne, nie zamawialiśmy, a jest, fajny młody chłopak, który pokaże nam największe ciekawostki swojego regionu.
Nawet nie bylibyśmy chętni na takie oferty, skoro przez połowę świata pędzimy sami, ale lokalni przewodnicy są przygotowani, nigdzie nie ma drogowskazów, co ważniejsze miejsca są dobrze schowane przed intruzami z zewnątrz, a tak naprawdę chodzi o to, by zabrać ze sobą kogoś, kto pokaże drogę.
Pierwszym punktem zwiedzania jest Lumiang Burial Cave – zatrzymujemy się przy drodze, przechodzimy przez małą metalową bramkę i schodzimy ostro w dół, choć nie ma turystów czujemy, że zbliżamy się do ważnego miejsca, dwieście metrów poniżej znajdujemy wejście do jaskini jest, w niej ułożone ponad sto drewnianych trumien, widok jest przejmujący, z niektórych wystają kości, podobno najstarsze mogą mieć około 500 lat. Chwila zadumy i pytania o wiarę, która układa ciała człowieka w ten sposób. Wydostajemy się do góry. Przed nami wyzwanie.
Sumaging Cave – to ekstremalne przeżycie, wyprawa nie dla każdego, nasz przewodnik przebiera się w kąpielówki i japonki, czego na początku nie dostrzegamy. Proponuje, by plecaki i aparaty zostawić w sklepiku przed jaskinią. Jesteśmy nieufni i idziemy w pełnym rynsztunku. Przewodnik rozpala lampę, schodzimy w dół, po drodze przechodzimy krótkie, szkolenie co w przypadku, gdy nie będziemy widzieć drogi albo gdy będzie zbyt ślisko – nadal nie jesteśmy świadomi tego co nas czeka. Po kilki minutach robi się naprawdę ciemno, schodzimy coraz niżej, nad sobą słyszymy krzyki nietoperzy, dziwne uczucie, nic nie widzieć, kiedy one nad nami latają, każdy stopień w dół to koszmar dla tych, którzy mają lęk wysokości i klaustrofobię. Każde podparcie się o kamienie, to wkładanie ręki w odchody nietoperzy, moi przyjaciele ślizgają się na dół, są cali umazani, przygoda wzywa. Faktycznie jaskinia jest piękna, niesamowite kolory widać kiedy błyska lampa aparatu, piękne kształty powstałe z kamienia na chwilę pozwalają zapomnieć, że ta jaskinia przerasta nasze umiejętności. Zatrzymujemy się, gdy nasz przewodnik każe nam zdjąć buty i prawie pionową ścianą zejść do jeziorka poniżej, by zwiedzać końcową część jaskini. Zarządzamy odwrót i wychodzimy na górę, na zdjęciach innych ekip widzimy, że zwiedzali to profesjonalnie z linami i w kaskach oraz bez plecaków. Kilkanaście minut spędzamy w łazience, zmywamy z siebie odchody nietoperzy, choć dopiero kiedy wieczorem zmienimy ubranie w hotelu, poczujemy się lepiej.
Nasz przewodnik jest trochę zawiedziony, że nie zdecydowaliśmy się do końca zwiedzić ostatniej jaskini, ruszamy dalej w kierunku doliny Echo.
Mijamy kościół i cmentarz, stajemy nad brzegiem doliny, mocny okrzyk i już wiem dlaczego to miejsce nazywane jest doliną Echo. Główną atrakcją są wiszące trumny, musimy tylko zejść na dół. Kilka minut stromymi ścieżkami i zbliżamy się do najsłynniejszych wiszących trumien na Filipinach. Wiszą na jednej ze skał, okazale, prawie majestatycznie, żeby zostać w taki sposób pochowanym, trzeba mieć sporo pieniędzy, tylko najbogatsi mogą sobie na to pozwolić. Wierzą, że wieszając ich w ten sposób na ścianach, będą mieli krótszą drogę na nieba.
Nasz przewodnik wyprowadza nas do góry, jeszcze kilka kroków po cmentarzu i musimy się rozstać, płacimy 400 peso i zaczynamy wracać z naszymi przyjaciółmi do Banaue.
Kręta droga, brak porannych chmur. Po drodze zatrzymujemy się w muzeum w Bontoc, wejście kosztuje 50 peso od osoby. Kopie prawdziwych domków, wizualizacja życia sprzed lat, archiwalne zdjęcia łowców głów i zakaz fotografowania. Obok jest szkoła, wpycham się na zdjęcia do klasy, a lekcje zostają przerwane, w sumie mało kiedy widać tu białego, dzieciaki śmieją się na całego a ja rozdaje resztki cukierków.
Widoki w drodze powrotnej są niesamowite, wszędzie tarasy ryżowe, przepaście, rzeki i wysokie góry. Jest koło godziny 3 po południu trafiamy na blokadę drogi. Wielki spychacz wyrównuje kawałek drogi, jak tłumaczy mi Anton, wkrótce na Filipinach wybory i budowa drogi pomiędzy Banaue a Sagadą, która ciągnęła się od ponad czterech lat, nagle przyspieszyła, jakie to znajome myślę sobie.
Zatrzymujemy się na tej samej przełęczy, tym razem moim celem jest balut, czas stawić czoła tej gastronomicznej przygodzie, uwielbianej w Kambodży, na Filipinach i czwartym piętrze piekła. Tylko 15 peso, twarda skorupka, spod której wyłania się zarodek, spijam płyn w środku, posypuję solą zgodnie ze wskazówkami mojego kompana, polewam octem z plastikowej butelki i przegryzam embrion. Muszę przyznać, że w porównaniu do tego, co czytałem o okropności tego specjału nie jest taki zły, przechodzi szybko i gładko, nie siedzi mi na żołądku, ani nie mam odruchów wymiotnych, myślałem że będzie gorzej.
Wjeżdżając do Banaue widzę jak starszy mężczyzna przed domem tuż przy drodze zaczyna rozbierać zabitego psa, jakoś w ogóle mnie to nie rusza, my jemy świnki albo krówki, czego mieszkańcy Egiptu albo Indii nie tkną, co kraj to inna kuchnia, a nasi przyjaciele obiecują, że zaprowadzą nas do miejsca, gdzie można zjeść psa, którego mięso podobno jest bardzo smaczne, daje siłę i rozgrzewa od środka.
Na następny dzień mamy w planach Batad. Musimy jednak dogadać z naszymi przyjaciółmi jakąś formę transferu do tzw. „siodła”, skąd będziemy mogli zejść do wioski. Jesteśmy już „stałym klientem”, więc negocjacje idą szybko i bez zbędnych zacięć. Dogadujemy stawkę 1500 peso.
Wracamy po nasz samochód do hotelu i wyjeżdżamy w poszukiwaniu czegoś tańszego, choć w okolicy można znaleźć wiele domowych kwater za naprawdę niewielkie kwoty, decydujemy się na Spring Village Inn, prowadzony przez starszą miłą kobietę. Czysto, schludnie, jeszcze bliżej centrum i w przemiłej atmosferze. Wieczorem do naszego hotelu zjeżdżają trzy auta filipińskiej telewizji, zastawiają nasz samochód, rozkładają wielkie anteny satelitarne, układają kable, przekaz jutro rano, kampania wyborcza trwa.
Aby wieczór był miły, kupujemy trochę delicji 😉 i alkohol, a dokładnie wódkę 0,75 l za 59 peso, czyli jakby nie było, na polskie złotówki to jakieś 3,76 PLN . Pewnie nie jeden zada pytanie, czy dało się to wypić, otóż dało i rano nawet nic nie bolało. Filipiny to jednak nadal tani kraj.
W naszym hotelu nie mamy śniadania, ale w sklepie obok sprzedają świeże bułeczki, do tego trochę kawy i ruszamy do Batad. Droga do „siodła” jest koszmarna, w porównaniu do wczorajszej dziś prawdziwe safari, dziury, wielkie kamienie, znowu przepaście, w zasadzie w ogóle nie ma asfaltu tylko wyboje. Czasem, żeby się minąć z autem z naprzeciw musimy się cofać kilkadziesiąt metrów, by znaleźć szerszy fragment drogi. W pewnym momencie zatrzymujemy się i widzę, że będą kłopoty, bo wyrwa w drodze jest naprawdę duża, wychodzę z auta i razem z pomocnikiem kierowcy nanosimy kamienie, by auto mogło przejechać. Nasz kierowca nabiera rozpędu, skacze po kamieniach i przejeżdża trudny fragment. Dojeżdżamy do celu po godzinie jazdy z Banaue.
Tu u góry czekają już na nas przewodnicy, początkowo się wzbraniamy, ale i tym razem w końcu zabieramy ze sobą młodego chłopaka, który codziennie oprowadza turystów po swojej wiosce. Zejście do Batad trwa około 45 minut, początkowo są schody, potem zwyczajna leśna droga. Co jakiś czas są punkty widokowe, a na jednym z nich mieszkańcy właśnie dokonują uboju świni, przywiązane do bambusowego kija zwierzę jest zarzynane na oczach wielu przypadkowych turystów, cóż spotkanie z naturą i jej prawami. W międzyczasie mijają nas tragarze, którzy codziennie znoszą wiele towarów do wioski, średnio taki tragarz zabiera do 60 kg ładunku, teraz już wiem dlaczego w wiosce woda, czy piwo są stosunkowo drogie. Na samym początku wioski jest miejsce, gdzie wystawiona jest księga, do której osoby zwiedzające muszą się wpisać, równocześnie można zasilić lokalną społeczność datkami na renowacje tarasów.
Tarasy ryżowe w Batad uchodzą za jedne z najpiękniejszych na świecie, wybudowane około tysiąca lat temu, stanowią mekkę dla osób odwiedzających północny Luzon. Muszę przyznać, że robią wrażenie, ogrom pracy ludzkiej, jaki został włożony, by przebudować całe góry, niesamowity zielony kolor pól i małe domki wciśnięte pomiędzy ryż. Oglądamy wioskę z góry i zaczynamy schodzić w dół, to co z góry było małe teraz rośnie w oczach. Małe murki są teraz naszymi ścieżkami, a boczne ściany mają chwilami po kilka metrów. Osoba z lękiem wysokości może mieć obawy idąc brzegiem tarasu.
W Batad każda rodzina ma swoje pole, ryż zbierany i sadzony jest dwa razy do roku. A w wiosce żyje około 2000 ludzi. Od czterech lat jest też prąd. Szkoła podstawowa, trzy kościoły, oraz coś co przypomina szpital, ale raczej należałoby to nazwać pierwszą pomocą medyczną. Pytam co się dzieje z osobami naprawdę chorymi albo z kobietą w ciąży, gdy zaczyna rodzić. Większość mieszkańców urodziła się w wiosce, ale jeśli podczas porodu zachodzą komplikacje, mężczyźni z kijów bambusowych budują rodzaj nosidła i wynoszą kobietę do góry, skąd zabierana jest samochodem do szpitala w Banaue.
Nasz przewodnik prowadzi nas do swojego rodzinnego domu, możemy go zobaczyć od środka, skromnie i prosto, w zasadzie na palach, u góry są dwie sypialnie, w których poza łóżkami nic nie ma, nad jednym z nich wisi obraz Matki Boskiej. Poniżej jest część dzienna, jakiś rodzaj kuchni i zacieniony tarasik, na którym ojciec i wujek naszego przewodnika wylegują się nasłuchując jak rośnie ryż, a młodsze rodzeństwo przygląda nam się z zaciekawieniem. Wyciągamy klocki lego kupione specjalnie na extra prezent, dzieci są zachwycone. Siadamy na kawie i soku, oglądamy całe gospodarstwo domowe wraz z zagródkami dla kurek, czy świnek. Po chwili odpoczynku zaczynamy wspinaczkę do „siodła”, czeka nas długi męczący powrót.
W mocnym słońcu ledwie dajemy radę pokonać pierwszy odcinek powrotnej drogi, czerwoni na twarzy, pijemy kolejną butelkę wody. Teraz już rozumiem dlaczego wychodzący rano z Batad turyści mówili do nas „good luck”, gdy schodziliśmy na dół. Musimy dokupić wodę, mała butelka kosztuje 30 peso, a duża 60, naprawdę drogo. Idąc pod górę spotykamy mężczyznę z dzieckiem na ramieniu, który tak jak my, obładowany ciężkim plecakiem wychodzi na szczyt. Pytam go, czy dziecko jest chore, na szczęście nie, nasz przewodnik bierze od niego plecak, by go odciążyć, tu wszyscy się znają, taka jedna wielka rodzina i muszą sobie pomagać. Po sześciu postojach i ponad godzinnej wspinaczce jesteśmy na szczycie, gdzie czeka na nas samochód. Płacimy naszemu przewodnikowi 400 peso i zjeżdżamy na dół do Banaue. Trwa to około godziny, w centrum zamieniamy dolary po kursie 43 i płacimy naszym przyjaciołom za ostatni dzień przygody z nami.
Późnym popołudniem planujemy wyjazd, ale za nim to nastąpi, idziemy na obiad do Sanafe Lodge Restaurant – to knajpa i hotel położona w centrum , mająca niesamowity widok na tarasy ryżowe i całą dolinę Banaue. Chyba jest opisana we wszystkich przewodnikach o regionie, bo spotykamy tu prawie wszystkich, aktualnie znajdujących się w okolicy białych. Jedzenie jest całkiem dobre, a ceny nie odstraszają.
Zabieramy naszą toyotę, dziękujemy za gościne, i wyruszamy w drogę powrotną do Bayombong, choć nawigacja pokazuje nam, że zajedziemy w 90 minut, tak naprawdę docieramy po 180 minutach. Droga jest w miarę spokojna, zjeżdżamy z gór i nie ma tu tłoku. Znowu będziemy spać w tym samym hotelu, z tą różnicą, że tym razem będziemy mieli czas, by go zobaczyć. Właścicielem jest filipińska rodzina, która posiada jeszcze większy hotel po drugiej stronie miasta, widzimy, że po drugiej stronie ulicy, są bary karaoke. A śpiewanie w takich barach to narodowy sport Filipińczyków, kiedy stoję przed hotelem, słyszę przeboje z dawnych lat, choć nie mam słuchu, to fałsz jest niesamowity. Dziewczyny z baru machają w moim kierunku, zapraszając do knajpy. Podjeżdża na motorach kilku pijanych Filipińczyków, impreza się rozkręca. Też w końcu decyduję się na wyprawę do knajpy. I choć w pokoju mam płytę z polskim karaoke, to nie zabieram jej tym razem. W środku jest dość surowo, na głównym miejscu maszyna do wyświetlania piosenek, bar za żelaznym ogrodzeniem, znana mi ze starych czasów cerata na stołach, i dziewczyny, które od razu wymieniają stawki. Wypijamy piwo i zbieramy się. Jeszcze czeka nas zgranie wszystkich zdjęć na twarde dyski. Zajmuje to sporo czasu, idziemy spać.
Rano nasza teoria się potwierdza, na Filipinach najlepiej podróżuje się do południa, nie widać śladu po nocnych autobusach, ciężarówkach z ryżem i pijanych Filipińczykach na skuterach. Cały czas zjeżdżamy w dół, napotykając po drodze wywróconą ciężarówkę, na jednej z serpentyn, chyba jesteśmy chwilę po wypadku, bo kierowca jest układany na workach, które rozsypały się po całej ulicy.
Droga do Angeles City zajmuje nam trochę mniej czasu niż planowaliśmy, korzystając z okazji zatrzymujemy się w sieciowej chińskiej restauracji Chowking i zamawiamy obiad, oczywiście jak to bywa w tego typach restauracji, podawany błyskawicznie, z taśmy i bez smaku. Tu mała dygresja, na Filipinach w każdym mieście można znaleźć McDonald’s, mało tego są one zazwyczaj otwarte całą dobę, a oprócz wspomnianej chińskiej sieci, jest jeszcze Jollibee, w której też można zjeść wiele prostych potraw za niewielkie pieniądze. Oczywiście jest cała masa innych większych lub mniejszych barów, straganów i punktów gastronomicznych.
Dojeżdżamy do lotniska, zamknięty teren Clark to do niedawna amerykańska baza wojskowa, nadal wielu żołnierzy widać na ulicach, mieszkających w pobliskich koszary, tu stacjonują też samoloty i helikoptery rządowe, lotnisko spełnia rolę zapasową dla Manili. Szukamy kogoś z wypożyczalni samochodów, kto by odebrał od nas auto, znowu mili Filipińczycy, udzielają nam sprzecznych porad, tankujemy auto do pełna i wjeżdżamy na teren portu, z pomocą kogoś z obsługi znajdujemy pracowników wypożyczalni i choć sprawdzają auto, czy jest w dobrym stanie, to nie potrafią dać mi dokumentów potwierdzających odbiór samochodu. Macham ręką już na to wszystko, dostaję różowy kawałek papieru a na nim widnieje nieczytelny podpis człowieka, którego poznałem dwie minuty temu, zabiera auto, a my próbujemy wejść na lotnisko.
Spotyka nas rozczarowanie, gdy obsługa lotniska nie chce nas wpuścić na terminal, pozwalają na to tylko osobom, które mają 2 godziny do odlotu. Musimy jakoś wytrwać najbliższe 4 godziny. Sadzamy się przy wielkim wentylatorze, zmieniamy ułożenie ławek tak, by wiało bezpośrednio na nas, kupujemy trochę zimnego piwa w sklepie dla żołnierzy, i gramy w karty. Jako, że przez ponad dwie godziny nie ma wylotów i przylotów, skupiamy na sobie całą uwagę taksówkarzy, ochroniarzy i pracowników lotniska, wszyscy chcą się nauczyć grać w makao, jest wesoło.
W końcu nadchodzi nasza godzina i zostajemy łaskawie wpuszczeni, oddajemy walizki, przechodzimy punkty kontroli, płacimy opłatę wylotową 150 peso od osoby, kiedy idziemy po płycie lotniska , kapitan z Cebu Pacyfic macha do nas przez okno, start przed czasem. Lecimy dalej zwiedzać Filipiny.