Bejrut na piechotę.
Czas na solidny spacer po Bejrucie. Nasz hotel znajduje się przy samym nadbrzeżu, naturalnie nasze rozpoznanie stolicy Libanu zaczynamy od promenady. Po południu jest tu już całkiem sporo ludzi, ale tak naprawdę olbrzymie tłumy pojawiają się na godzinę przed zachodem słońca i zostają do późnego wieczora. Momentami jest tak gęsto od ludzi, że ciężko spacerować.
Samo wybrzeże nie ma plaży, trochę szkoda. Kamieniste, klifowe ze sztucznie porobionymi miejscami do odpoczynku.
Nawet gdy docieramy w okolice czegoś co wygląda jak luksusowy ośrodek kąpielowy to z niepokojem dostrzegam, że ludziom odpowiada wylegiwanie się na betonowej posadzce.
Tak w ogóle Beirut jest dość mocno zabetonowanym miastem, pełnym wysokich krawężników, kamiennych barier, do tego totalnie nie przyjaznym dla pieszych. Każde przejście przez ulice nastręcza problemów i zmusza do przebiegania. Choć z natury jestem wyrozumiały dla każdych społeczności, to tutaj pod koniec pobytu byłem zmęczony przechodzeniem przez ulice z ciągłym narażeniem swojego zdrowia.
Zataczamy duże koło, wdrapujemy się na szczyt Bejrutu. Gdzieś tu w pobliżu jest Uniwersytet Amerykański, z pięknym budynkiem i ogrodami. My widzimy go z pewnej odległości ale nie podchodzimy bo podobno nie można samodzielnie go zwiedzić jeśli ktoś nas nie wprowadzi, ale nie wiem czy to prawda.
Raczej przyglądamy się codziennemu życiu , tym ciągle trąbiącym kierowcom, ulicznemu hałasowi, pomieszanej wiary i zasad, gdzie jedna kobiety są zasłonięte, a inne odkryte.
Chodzenie po Bejrucie to ciągłe wchodzenie do góry lub schodzenie w dół, za wyjątkiem gdy chodzi się wzdłuż morza. W upalny dzień może to utrudniać zwiedzanie.
W końcu znajdujemy się na ulicy Hamra. To podobno najbardziej światowa ulica stolicy Libanu. Miały tu być najlepsze sklepy, kawiarnie i biura. Tu się spotyka śmietanka towarzyska. Kurde jakoś tego nie widzę. Sklepy z badziewiem, albo ze wszystkim innym, co można spotkać na głównej ulicy każdego małego miasta w Polsce. Też przesadnie nie ma jakoś drogich pubów czy kawiarni.
Kilka jest ale bez szaleństw. Za to cała ulica stoi w wielkim korku, ciągle trąbiących samochodów. Spaliny wdzierają się w nozdrza. Bejrut nie jest turystyczną enklawą, więc nawet sklepów z pamiątkami nie ma. Nie wiem czy zaliczyć to na plus czy minus. My znajdujemy jeden sklep z suwenirami. Finalnie i tak najlepsze pamiątki dla znajomych kupimy dopiero przy wylocie na lotnisku, ale o tym później.
Nawet ministerstwo turystyki wygląda tu na nieczynne, a ich biuro na opuszczony budynek. W sumie 26 lat po wojnie już coś powinno się dziać. Tym czasem ilość turystów jest znikoma, prawie ich nie ma. Na miejscu mieliśmy wrażenie, że 50 % zwiedzających to Polacy, ale może to tylko takie wrażenie.
Pod jednym z kościołów napotykamy pomnik Jana Pawła II. W sumie nie wiedziałem, że odwiedził Liban. Trochę się pogrzebałem po internetach i dowiedziałem sią jak to było.
Była to 77 pielgrzymka JP2. Celem pielgrzymki do Libanu było wyrażenie uznania dla wielowiekowego współżycia wyznawców Kościoła maronickiego, Wschodnich Kościołów katolickich: melchitów, ormian, Syryjczyków, Chaldejczyków i łacinników, Kościołów prawosławnych oraz wspólnot muzułmańskich: sunnitów, szyitów, druzów, alawitów i izmaelitów, a także prośba o pokój. Szczególna troska Jana Pawła II o zaprzestanie przemocy w tym kraju była spowodowana wyjątkowo krwawymi starciami zbrojnymi i masakrami, do jakich doszło tam pod koniec lat 80. Podczas 16-letniej wojny domowej Papież wielokrotnie apelował o zaprzestanie walk i pojednanie. Nawiązaniem do tych pragnień Ojca Świętego były słowa wypowiedziane podczas powitania na lotnisku w Bejrucie: Przybywam, aby dodać odwagi synom i córkom tej gościnnej ziemi, tego kraju o starożytnej tradycji duchowej i kulturowej, spragnionego niezależności i wolności.
Spotkanie Ojca Świętego z młodzieżą było pierwszym oficjalnym kontaktem z wiernymi Libanu. Wezwał młodych do udziału w odbudowie narodowej w duchu poszanowania odrębności różnych wspólnot religijnych i narodowych.
Kręcimy się dalej po mieście, by w końcu trafić do Bejrut Suk. Do tej pory wszystkie arabskie targi na jakie trafiałem, pachniały przyprawami, składały się z małych punktów handlowych gdzie kupcy oferowali swoje produkty. Owoce, ubrania, biżuterie, garnki. Mieszanka zapachów powodowała, że byłem pewien gdzie się znajduję.
W tym przypadku jest trochę inaczej, nazwa może dość mocno zmylić bo Bejrut Suk to nic innego jak luksusowe centrum handlowe. Jest tu sporo markowych sklepów, gdzie ceny nie są przystępne. Jest też kilka knajp, a obok jest kino. To dość ładnie i stylowo odbudowany fragment Bejrutu. Jeśli bogaci Libańczycy chcą puścić trochę kasy, to na pewno przychodzą tutaj. Zresztą w okolicy otaczającej to centrum handlowe, w bocznych uliczkach jest także dużo drogich i eleganckich sklepów. Więc jeśli cierpicie na nadmiar gotówki to śmiało polecam Wam to miejsce.
My tym czasem wracamy się jednak w stronę miasta. Powędrujemy trochę do góry w kierunku parlamentu i centrum rządowego. Na początek wita nas za zasiekami miły żołnierz i rezolutnie pyta dokąd. Odpowiadamy, że służbowo, on nas puszcza. Żartowałem. Pyta skąd jesteśmy, prześwietla nas wzrokiem i w końcu decyduje, że nas wpuści do dzielnicy. Jest tu zdecydowanie puściej niż w dolnej części miasta. Starówka rządowa jest wspaniale odrestaurowana, Libańczycy włożyli mnóstwo pracy, by przywrócić po wojnie temu miejscu historyczny blask.
W samym centrum znajduje się plac de l’Etoile, wszystkie uliczki centrum rządowego zbiegają się do niego jak promienie słońca, jak odnóża pajęczyny. W samy środku tego placu stoi urocza wieża zegarowa z wielkim rolexem.
Zanim opuścimy zamknięty rejon, odwiedzamy miejsce już nam znane. Tu właśnie wysadził nas kierowca busiku, którym przyjechaliśmy z lotniska. W ciągu dnia to miejsce wygląda bardziej okazale. Na tle starych zabudowań rzymskich widzimy dwie budowle.
Pierwsza z nich to katedra św. Grzegorza , należy do katedry maronitów Archieparchi Bejrutu, wybudowana w roku 1894 rok, została bardzo mocno zniszczona w czasie libańskiej wojny domowej, zrabowano z niej sporo dzieł sztuki. Po wojnie została przywrócona jej dawna świetność, sporo obrazów skradzionych w czasie konfliktu udało się odzyskać. Została ponownie otwarta w 2000 roku.
Obok w jednej linii znajduje się meczet. To meczet Mohammed Al.-Amin. Jest meczetem sunnickim, został wybudowany w latach 2002 – 2007 z funduszy premiera Libanu , Rafika Harrirego. Niestety fundatorowi meczetu nie było dane dożyć końca budowy.
Nie sposób w tym miejscu wspomnieć o tym człowieku. Skoro nawet lotnisko w Bejrucie nosi jego nazwisko, to znaczy, że była to ważna postać w najnowszej historii Libanu.
Rafik al-Hariri – ur. 1 listopada 1944 w Sydonie, zm. 14 lutego 2005 w Bejrucie – polityk libański, multimilioner, przedsiębiorca budowlany, premier Libanu. Studiował ekonomię na Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie. W latach 70. dorobił się dużego majątku jako przedsiębiorca w Arabii Saudyjskiej – w 1978 otrzymał obywatelstwo Arabii Saudyjskiej i był specjalnym wysłannikiem tego kraju w rodzinnym Libanie. Wielokrotnie brał udział w negocjacjach na temat opanowania napiętej sytuacji wewnętrznej w Libanie. 22 października 1992 prezydent Elias Hrawi powierzył mu funkcję premiera; al-Hariri powołał gabinet złożony w połowie z chrześcijan, w połowie z muzułmanów, z silnymi wpływami syryjskimi. Sprawował funkcję premiera do 1998. Ponownie kierował rządem w latach 2000-2004.Finansował studia zagraniczne kilku tysięcy Libańczyków, pracował także nad zniesieniem podziałów społecznych; rozpoczął w Libanie wiele inwestycji.Pod naciskami syryjskimi zrezygnował z funkcji premiera w październiku 2004 i został zastąpiony przez Umara Karamiego. Pół roku później zginął w zamachu bombowym w Bejrucie.
Obok meczetu jest Plac Męczenników , nazwany tak ku pamięci ofiar zabitych podczas panowania Tureckiego. W ciągu swojej historii przechodził wiele zmian, był między innymi miejscem gdzie swoją siedzibę miał gubernator Bejrutu, w swoim czasie znajdowała się nawet tu dzielnica czerwonych latarni. W czasie wojny domowej pełnił rolę linii demarkacyjnej.
Niedaleko mamy ulicę Charles Helou – to – libański polityk, prawnik, współzałożyciel partii Kataeb, minister wielu resortów (m.in. sprawiedliwość, zdrowia publicznego, spraw zagranicznych), czwarty prezydent Libanu w latach 1964-1970.
Idziemy tu, bo musimy ustalić skąd odjeżdżają autobusy do Trypolisu, drugiego pod względem miasta Libanu.
Głodni odnajdujemy tanią jak na warunki Bejrutu knajpkę. Zajadamy się owocami morza, pieczywem zapiekanym z dodatkami, no i raczymy się pysznym libańskim piwem – almaza. Jak na dość skromny obiad płacimy całkiem sporo. Niestety Liban nie należy do najtańszych miast świata. Zupełnie nie rozumiem skąd biorą się te ceny ale tak jest.
W końcu wracamy w okolice naszego hotelu, choć w sumie cały czas się kręcimy w pobliżu, bo sam Bejrut nie jest jakimś mega rozległym miastem, i sporo rzeczy można zobaczyć na piechotę.
Zachód słońca będziemy obserwować w Zaitunay Bay. To obszar mariny, gdzie cumują najdroższe jachty, a w otaczających restauracjach można stracić naprawdę sporo kasy. Co ciekawe cały czas jest w nich tłoczno. To miejsce przyciąga nie tylko Libańczyków ale także sporo turystów, których tak naprawdę w Bejrucie nie ma za wielu.
Słoneczko powoli opada do morza, a my jeszcze spacerujemy po promenadzie. Sprawia wrażenie nie dokończonej, jak by brakło funduszy. Ale tu też kwitnie życie, sporo osób biega lub jeździ na rowerach. Nie jest tak źle w tym Libanie, jak wszyscy sądzili, życie idzie do przodu, ślady po wojnie każdego dnia są zacierane, przykrywane nowymi budowlami.
Już zupełnie ciemną nocą, siadamy gdzieś na ławce, obok siedzi 3 Libańczyków. Trochę młodszych, ale zagadujemy ich. Oni są ciekawi nas, my ich. Na początku proste pytania, jak wam się podoba, skąd jesteście, na ile przyjechaliście. Takie standardowe gadki.
Potem rozmowa przenosi się na problemy młodych w Libanie, że wszystko drogie, że z pracą ciężko, choć nasi rozmówcy mają pracę, to coś by chcieli zmienić. Rozmowy się robią poważne, ale czasem przecinane są dowcipami. Kiedy pytam o konflikt w Libanie, mówią, że ich rodzicie wspominają to jako okropny czas.
W końcu nasi znajomi stwierdzają, że mają auto i nas gdzieś zawiozą. Jedziemy dość długo, nawet w pewnym momencie zastanawiamy się czy nas nie uprowadzili. Ale raczej nie, bo cały czas jest wesoło, gadamy jak to chłopaki z chłopakami, o dziewczynach w Libanie i o ich podrywaniu, uczymy się kilku zwrotów, aby łatwiej nam szło z dziewczynami w Bejrucie.
W końcu wjeżdżamy na jakąś górę. Nasi Libańscy przyjaciel mówią nam – Notre Dame du Liban.
Ale gdzie my tak naprawdę jesteśmy nie wiem.
Nad małą kapliczką góruje biały posąg Najświętszej Marii Panny.
Sanktuarium Matki Bożej Pani Libanu (fr. Notre Dame du Liban) stoi na górskim szczycie wznoszącym się nad Dżuniją, jest ważnym centrum pielgrzymek oraz ośrodkiem kultu maryjnego libańskich chrześcijan, którego budowę rozpoczął maronicki patriarcha Eliasz Hoyek w 1904 r., w 50 rocznicę uchwalenia dogmatu o niepokalanym poczęciu.
10 maja 1997 roku sanktuarium w Harisie odwiedził Jan Paweł II podczas swojej podróży apostolskiej do Libanu
Mój kumpel idzie zapalić świeczki, ja patrzę w dół. Widok jest niesamowity, mamy czyste niebo, w oddali widać światła libańskiego miasta. Nadal też jestem mocno zaangażowany w dyskusje na temat życia z moimi nowymi znajomymi.
Robi się naprawdę późno, zresztą jeden z naszych znajomych, musi wracać do Bejrutu na lotnisko, by odebrać swojego przyjaciela. Wracamy do centrum Bejrutu, mocno ugoszczenie libańskim piwem, żegnamy się w nieskończoność. Chłopaki już wiedzą o mojej stronie i proszę bym dobrze opisał ich kraj.
Wracamy do hotelu, została nam jeszcze jedna sprawa, mocno-alkoholowa. Jak to jest z tym alkoholem w Libanie. Na pierwszy rzut oka, nie ma go w sklepach. Każdy mały sklep w którym można kupić podstawowe produkty, niema ani kropli alkoholu. Ale jeśli się wejdzie do większego marketu, to zawsze znajdzie się ukryty dział z piwem i wódką. Są też mniejsze sklepy, trzeba wiedzieć tylko gdzie są. Zazwyczaj gdzieś tu za rogiem w bocznej uliczce, schowane za tamtym domem. Najlepiej dopytać jakiegoś Libańczyka, nie będziecie musieli sami w ślepo szukać.
Kupujemy małe zapasy. O ile piwo jest droższe niż w Polsce i kosztuje odpowiednio 17450 – 2250 libańskich funtów, to whisky ma polską cenę i jest za około 12500. Taka informacja dla spragnionych podróżników.
Czas na koniec tego intensywnego dnia. Zobaczyliśmy naprawdę sporo. Przeżyliśmy kilka ciekawych przygód i spotkań. Nasze rozmowy z miejscowymi są bez cenne i pokazują zupełnie inny obraz tego świata niż media w Europie.
Po symbolicznym małym co nie co, idziemy spać. Na zewnątrz wciąż słychać olbrzymi ruch uliczny, dźwięk klaksonów ucichnie kilka godzin po północy. Ten uliczny hałas nie spotykany w Europie, a tak specyficzny dla arabskiego czy azjatyckiego świata będzie nas tulił do snu, po dniu pełnym przygód.
Rano jedziemy do Trypolisu.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.