Phnom Penh w 48 godzin
Phnom Penh w 48 godzin.
Ile miałeś wtedy lat ? – pytam
Jedenaście – odpowiada mój kierowca
Co pamiętasz z tamtego okresu.
Nic nie chcę pamiętać.
Po chwili dodaje – dużo ludzi wtedy umarło. To był straszny czas.
A ty – jak tobie udało się przeżyć ?
Mieszkaliśmy daleko stąd, na wsi, dlatego żyję.
W milczeniu powoli wyjeżdżamy z miasta. Kolonialna zabudowa, odciśnięta przez francuski protektorat miesza się z prostymi domkami krytymi blachą falistą lub strzechą. Mijamy stragany, warsztaty, knajpki i przydrożne bary. Setki skuterów, tuk tuków uczestniczą z nami w porannym pędzie. Słońce już przypieka, choć jest tak wcześnie.
Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do celu. Stary chiński cmentarz. W czasach Czerwonych Khmerów zamieniony w Pola Śmierci. Staję przed bramą. Słyszę ludzki krzyk. Widzę przerażenie. Wyobraźnia pozwala mi choć w małej części zrozumieć okropieństwo tego miejsca.
Pola Śmierci.
Przekraczam bramę tak jak bym przekraczał bramę piekła. Jeśli są miejsca na świecie, w którym zło objawiło się w czystej postaci, to na pewno tu w Choeung Ek.
Przede mną stoi stupa. Wybudowana pod koniec lat osiemdziesiątych, ku pamięci ludzi tu wymordowanych. Na kilku poziomach poukładane czaszki, posegregowane zgodnie z wiekiem i płcią. Zdejmuję buty, obchodzę dookoła. Dostrzegam też ubrania, zdjęte ze zwłok ludzi tu ekshumowanych. Wyprane i wyczyszczone, leżą poniżej półek z czaszkami. Doliczono się 129 masowych grobów. Przypuszczalnie zginęło w tym miejscu 16 000 ludzi. Były dni, w których egzekucji dokonywano nawet na 300 osobach. Ekshumowano 8985 ciał. Zapadnięte miejsca, wskazują, że to właśnie tu mordowano niewinnych ludzi, kobiety i dzieci, tylko dlatego, że były urojonym wrogiem jednego z najbardziej ultra zwyrodniałych systemów, jakie mógł wymyślić człowiek.
Tabliczki uprzedzają, by nie chodzić po masowych grobach. Inne mówią o ilości ciał jakie tu znaleziono. Czasem bardzo boleśnie i dotkliwie informują o kilkuset ciałach dzieci bez głów. Inne zwracają uwagę, by zachować ciszę. Ale jak tu w ogóle się odzywać, gdy gardło zatkane kluchą bólu.
Dith Pran.
To Dith Pran, dziennikarz z Kambodży po raz pierwszy nazwał takie miejsce jak to, a jakich jest wiele w tym kraju „Polami śmierci”. Jego życie zostało pokazane w filmie pod tym samym tytułem. A sam film w roku 1985 dostał trzy Oscary oraz kilkanaście innych nagród. Przerażająca scena gdy Dith Pran ucieka z obozu i wpada do dołu z ludzkimi kośćmi na zawsze pozostaje w pamięci. Co ciekawe w rolę Dith Prana wcielił się Haing Ngor, lekarz, który przetrwał reżim Czerwonych Khmerów. Po wojnie wyemigrował do USA, gdzie mimo braku aktorskiego doświadczenia, dostał tę oscarową rolę. Kilka lat po tym, napisał przejmującą „Kambodżańską odyseję”.
Choć byłem przygotowany do tej podróży, łzy spływają mi po policzkach, czuję strach tych ludzi, których szaleniec Pol Pot i jego bracia postanowili zgładzić.
Pol Pot, a właściwie Saloth Sar, jedno z wielu dzieci rolniczej rodziny miał pierwotnie zostać mnichem, jednak po kilku latach nauk wyjechał na studia do Paryża, gdzie spotkał lewicowych intelektualistów, a styczność z Francuską Partią Komunistyczną podsunęła mu szalony plan stworzenia gospodarki chłopskiej. Po latach bezwzględnej walki Pol Pot wraz ze swoją organizacją odniósł zwycięstwo i wkroczył do stolicy Kambodży Phnom Penh. Radykalna rewolucja przybrała na sile.
Na Kambodżę opadła czarna zasłona terroru, trwającego trzy lata osiem miesięcy i dwadzieścia jeden dni.
W pobliskim muzeum można zobaczyć zdjęcia i stroje z tamtych lat. Zobaczyć film pokazujący odkrycie tego miejsca i badania jakie tu przeprowadzono. Kilka ujęć jak zmieniała się Kambodża od początku lat osiemdziesiątych. Na koniec pokazana jest budowa pobliskiej stupy.
Opuszczamy to miejsce. Wracamy do stolicy Kambodży do Phnom Penh.
Rosyjski targ.
Aby umysł mógł odpocząć od okropieństw przeszłości, jedziemy na „rosyjski targ”. Tą nazwę zawdzięcza obecności Rosjan. W połowie lat osiemdziesiątych, zwozili tu na handel olbrzymie ilości towarów. Można wtedy było tu kupić naprawdę wszystko, co dla ludzi, którzy przeżyli taką zapaść było dużym przeskokiem w przyszłość. Aktualnie raczej już nie handluje się wiertarkami, czy sprzętami AGD. Teraz to miejsce nastawione jest na turystów. Choć z zewnątrz to kanciasta budowla pokryta blachą, to w środku znajdują się nieprzebrane ilości błyskotek, figurek, chust, biżuterii i pamiątek. Każdy, komu choć został jeszcze dolar w kieszeni, może coś tu nabyć drogą kupna. A że dolar funkcjonuje jako oficjalny pieniądz, nie trzeba się martwić o ewentualną wymianę pieniędzy na riele. Jeśli jednak ktoś się bardzo uprze, może dokonać zamiany, wtedy za kilka dolarów dostanie ładne paczuszki świeżo wydrukowanych banknotów.
Kupujemy kramę, charakterystyczną chustę, nieodzowną w Khmerskim stroju. Zazwyczaj materiał jest pokryty czerwono-białą szachownicą. Wykończona jest frędzlami. Chroni przed słońcem, kurzem, służy jako szal, często też używana jest do noszenia dzieci.
Łapiemy tuk tuka, powszechny środek transportu i ruszamy w kierunku centrum. Po drodze chcemy odwiedzić jeszcze jedno miejsce związane z reżimem Czerwonych Khmerów.
S21 Tuol Sleng – Muzeum Ludobójstwa.
Obóz przesłuchań. Dawne liceum powstałe w 1962, a w maju 1976 zamienione w S21 „Tuol Sleng”.
W dowolnym tłumaczeniu oznacza „zatrute wzgórze” lub raczej „wzgórze tych, którzy zawinili” wobec Angkar „ Najwyższej Organizacji”. S21 było najbardziej tajnym organem Demokratycznej Kampuczei, litera S oznaczała „salę” a liczba 21 była kodem przypisanym służbie bezpieczeństwa
Tuol Sleng zostało odkryte przez wietnamskich fotoreporterów, którzy w czasie inwazji wojsk wietnamskich przeciwko Czerwonym Khmerom, po zajęciu stolicy, i przeczesywaniu miasta, natknęli się na budynek starej szkoły z napisem nad bramą „Umacniaj ducha rewolucyjnego, strzeż się podstępów i taktyki wroga, broń kraju, ludu i Partii”. Od razu natknęli się na pokoje z metalowymi łóżkami, na których jeszcze leżały zwłoki ludzi, z połamanymi kończynami, szarpanymi ranami i poderżniętymi gardłami. Krew na podłodze była jeszcze lepka, a ciała wciąż przymocowane do łóżek metalowymi prymitywnymi klamrami. Widok, jaki wtedy zobaczyli był przerażający, a zdjęcia które wtedy zrobili można zobaczyć w poszczególnych salach. Osoby wrażliwe doznają szoku.
Z resztą nie tylko oni udokumentowali tą straszną tragedie, także kaci Pol Pota robili to ze znakomitą dokładnością jak na tamte czasy. Specjalny fotel na którym umieszczano więźnia, ustawiał głowę tak do zdjęcia, by było widać twarz pełną strachu i goryczy, ramiona sciągnięte do tyłu, uświadamiają, że każdy podczas robienia mu zdjęcia miał związane ręce.
Wszyscy więźniowie po przesłuchaniach byli wywożeni do Choeung Ek. Tylko kilkanaście osób przeżyło obóz. Dopiero całkiem niedawno skazano Kang Kek Ieu, zwanego inaczej jako Towarzysz Duch, ten były nauczyciel matematyki stał na czele obozowego dowództwa.
Minęło już kilka lat od kiedy byłem tu po raz pierwszy. Znowu się trochę zmieniło. Nowoczesna kasa wybudowana z boku. Uprzątnięty i zadbany plac w środku, na terenie którego znajduje się kilkanaście grobów. Co ciekawe tak zadbany, że w pewnym czasie Khemrowie wybierali się tu na pikniki z rodzinami, jakby nie świadomi okropieństw tego miejsca. Z czasem pojawił się zakaz rozkładania kocyków i przesiadywania. W salach zawieszono tablice szkolne, zrobione z zielonych desek. Pewnie po to, aby przypomnieć, iż wcześniej było tu liceum.
Nadal te same metalowe łóżka, pośrodku wielu sal. Fotografie nieszczęśników, których zgładzono. Obrazy Vann Natha, pokazujące codzienne życie w obozie. Ten artysta, jako jeden z nielicznych, przeżył piekło S21, tylko dlatego, że został oddelegowany do malowania obrazów Pol Pota.
Zawsze tu tracę czas. Myślę i zastanawiam się, jak ukształtował się umysł człowieka, by wprowadzić takie szaleństwo w życie.
Jest już południe. Słońce w zenicie naprawdę pali, nawet w cieniu nie da się wytrzymać. Szukam tuk tuka i po chwili mkniemy pełnymi ulicami Phnom Penh. Zastanawiam się jak to miasto musiało wtedy wyglądać. Kiedy wojska Czerwonych Khmerów zdobyły stolicę, mieszkańcy miasta dostali rozkaz natychmiastowej ewakuacji. W ciągu niespełna 72 godzin dwumilionowe miasto opustoszało. Wszyscy mogli zabrać tylko tyle, ile dały radę unieść ich ręce. Musieli zdjąć buty i maszerować na boso. Społeczeństwo w momencie nastania „godziny zero” miało się zamienić w wiejską komunę.
Doprowadziło to do szaleńczych działań, nie spotykanych nawet w szczycie rewolucji kulturalnej za czasów Mao w Chinach. W ciągu kilkunastu godzin zamknięto szkoły, uczelnie, szpitale, kościoły, wiele instytucji państwowych. Zlikwidowano pieniądz i wysadzono w powietrze bank centralny, zakazano własności prywatnej, niszczono wszystko, co kojarzyło się z nowoczesnością, techniką, postępem, nawet urządzenia medyczne ratujące życie zostały zniszczone. Obcokrajowcy dostali nakaz wyjazdu z kraju, wszyscy dyplomaci zostali skupieni w jednym miejscu i po weryfikacji odesłani do swoich krajów.
Tylko kilka ambasad funkcjonowało w zamkniętym kraju, a tylko ambasador Chin mógł się swobodnie przemieszczać. Jako że nie funkcjonował pieniądz, wszystko było przywożone drogą lotniczą z zewnątrz. Na ulicach stały samochody, mieszkania tak gwałtownie opuszczone wyglądały jak teatralna albo filmowa inscenizacja. Miasto wionęło pustką. Nie działały elektrownie, wodociągi. W sklepach na półkach nadal leżał towar. Z tego okresu nie ma prawie w ogóle dokumentacji. Jednak w roku 1978 Czerwoni Khmerowi postanowili wpuścić do siebie czworo Szwedów, członków „Towarzystwa Przyjaźni Szwedzko – Kampuczańskiej”. Książka Gunnara Bergstroma pod tytułem „Żyjące piekło” obrazuje na zdjęciach, choć w niewielkiej części ten ultra zwyrodniały system.
Polski dziennikarz Wiesław Górnicki, jako jeden z pierwszych, miał możliwość zobaczyć Kambodżę zaraz po obaleniu Czerwonych Khmerów. Jego doskonała książka „Bambusowa Klepsydra” w przenikliwy i szczegółowy sposób opisuje opustoszałe miasto i zniszczony świat pozostawiony przez ludzi Pol Pota.
Docieramy do hotelu. Temperatura osiąga dzienne maksimum. To nie dla nas. Musimy odpocząć po tak emocjonującej pierwszej połowie dnia.
Kiedy już temperatura pozwala na dalsze zwiedzanie wyruszamy coś przekąsić. Na ulicach Phnom Penh można znaleźć garkuchnie, tanie bary, wyższej klasy restauracje, czy naprawdę drogie knajpy.
Restauracja Romdeng.
My kierujemy się do Romdeng. To kolejny nie nastawiony na zysk lokal. Restauracja-ośrodek szkoleniowy dla dzieci ulicy. Młodzież może tu opanować fach kucharza czy kelnera. Jak wieść niesie , podają tu najlepszą kuchnię khmerską w stolicy. Pięknie położona, willa z basenem, w samym centrum stolicy. Młodzież skupiona na nauce zawodu poświęca zawsze dużo czasu dla swoich klientów, pod czułym okiem nauczycielki zawodu. Wspaniałe potrawy za niewielkie pieniądze pokazują urok kuchni khmerskiej. Na koniec przystawka, kiedy ją zamawiam pani instruktor trzy razy potwierdza, czy jestem pewien i czy wiem, co zamawiam. Lekko przy tym mruży oczy i się uśmiecha do mnie. Wie, że dla „białasów” z zewnętrznego świata to gastronomiczne wyzwanie.
Smażona Tarantula podawana jest z sokiem z limonki i pieprzem. Już na talerzu wygląda odstraszająco. Abym był zadowolony, dostałem trzy pająki. No to pięknie. Cała załoga restauracji dyskretnie stanęła metr od mojego stolika i obserwują, czy dam radę, czy nie. Uśmiechają się dranie. Choć jadłem już różne przysmaki Azji, w tym przypadku za jedzenie zabieram się z pewnym brakiem przekonania, czy dobrze robię. Wyciskam limonkę do grubo mielonego pieprzu, powstaje sos pieprzowy o kwaśnym smaku. Odrywam odnogę pająka, maczam w sosie i chrupię. Khmerzy nadal się chichrają. Czas na większą część. Odrywam korpus od głowy, maczam i jem. Odważnie. Oni nadal mnie obserwują. Chyba wzbudzam szacunek, widzę to w ich oczach. Trwa to chwilę zanim zjem te trzy pająki. Po wszystkim uśmiecham się do obsługi. A w głowie myślę o tym, że zjadłem najgorszą rzecz w życiu. Choć jadłem już jakieś koniki, larwy, duriany, węże, a nawet baluta, to to było największym wyzwaniem dla oczu i żołądka.
Słońce już tak mocno nie praży. Dajemy zarobić lokalnym właścicielom środków transportowych i udajemy się tuk tukiem w kierunku Pałacu Królewskiego. W czasie drogi pytam kierowcę o króla.
Czy to prawda że król nie ma żony ?
Tak, to smutne – odpowiada.
Po chwili dodaje – król nie lubi kobiet, w pałacu są sami mężczyźni, młodzi mężczyźni.
Nie nazywam po imieniu tego, o czym właśnie mi powiedział, a o czym wiem od dawna. Chyba wszyscy w Kambodży już o tym wiedzą i są w jakiś sposób zasmuceni, ale nikt nie określa do końca orientacji seksualnej króla. Szkoda tylko, że wszystko wskazuje na to, iż król Norodom Sihamoni nie będzie miał następcy.
Pałac Królewski.
Docieramy do pałacu królewskiego. Na jego terenie znajduje się wiele pawilonów i ogrodów. Dla turystów otwarty jest Pawilon Tronowy używany tylko na specjalne okazje jak np. koronacje. W pobliżu znajduje się też skarbiec i pawilon Napoleona, który totalnie odbiega wyglądem od pozostałych obiektów. Nie tracimy tu zbyt wiele czasu. Szybkim krokiem zmierzamy w kierunku Srebrnej Pagody.
Srebrna Pagoda.
Srebrne płytki, jakimi wyłożona jest Pagoda, ważą ponad 5 ton. W środku znajdujemy wiele figur Buddy w tym i ten najważniejszy kryształowy posąg zasiadającego na tronie Szmaragdowego Buddy. Drugim nie mniej ważnym jest wykonany prawie w całości ze złota i inkrustowany dziesięcioma tysiącami diamentów. Całą świątynię otacza zadaszona ścieżka, biegnie wzdłuż muru, na którym pokazano kambodżańską historię i mitologię. Oprócz tego na dziedzińcu znajduje się mnóstwo posągów, makieta Angkor Wat, konny pomnik króla Norodoma, dzwonnica której dźwięk oznajmia zamykanie i otwieranie pagody. Znajdują się też stupy z prochami poprzednich władców. Słońce powoli zaczyna opadać, a drzwi pagody zostają zamknięte. Opuszczamy jej teren i wzdłuż bulwaru udajemy się na plac Demokracji.
Stoi tu pomnik Przyjaźni Wietnamskiej, ku chwale i odwadze żołnierzy wietnamskich, którzy w 1979 roku obalali reżim Czerwonych Khmerów. Można by wiele mówić o tej przyjaźni i o kiepskich stosunkach między Kambodżą a Wietnamem.
Wyruszamy dalej w kierunku Pomnika Niepodległości. Po drodze mijamy Ambasadę Korei Północnej, piękna wystawka obrazująca dokonania i aktualne czyny Kim Dzong Ila, flaga wciągnięta na maszt i totalny brak życia.
Oglądam z zaciekawieniem ten mały skrawek jednego z najbardziej zamkniętych Państw świata, który odwiedziłem kilka lat wcześniej. Wraca kilka wspomnień.
Pomnika Niepodległości.
Gigantyczny obelisk, wzniesiony pod koniec lat pięćdziesiątych, dla uczczenia proklamowania przez Kambodżę niepodległości 9 listopada 1953 roku. Przy zachodzącym słońcu wygląda przepięknie, nasycone kolory, połączona architektura Angkoru z wpływami hinduistycznymi. Siadamy na chwilę na niewielkim murku. Obserwujemy ruch dookoła ronda, na którym znajduje się Statua Niepodległości.
Zaczepia nas kierowca tuk tuka, proponuje przejażdżkę wzdłuż bulwaru przy Tonle Sap. Jedziemy, nie tracimy czasu. Oglądamy nieustający ruch. Setki skuterów jak małe szerszenie bzyczą wszędzie dookoła. Czytałem gdzieś, że jakimś cudem w takim ruchu nie dochodzi do wypadków. To nieprawda. Incydenty i wypadki są co chwilę. Każdego dnia, wszędzie, jak mówi nasz kierowca. Nawet na naszych oczach co kilka godzin dochodzi do zderzeń i kraks z udziałem skuterów.
Słońce zachodzi, a my zatrzymujemy się w miejscu, gdzie Tonle Sap łaczy się z Mekongiem – najdłuższą rzeką Półwyspu Indochińskiego. Tonle Sap to niesamowita rzeka, wraz z nadejściem pory deszczowej zmienia swój kierunek. Olbrzymie masy wody jakie płyną Mekongiem są wpychane w mniejszą Tonle Sap i płyną w górę rzeki, aż do jeziora Tonle Sap największego rozlewiska na Półwyspie Indochińskim.
Ile osób zginęło podczas ostatniego święta wody – pytam.
Około 400 osób na moście i kolejne 400 umarło w szpitalach – odpowiada.
– Zginął też mój syn.
Naprawdę – zagaduję.
Tak – mówi beznamiętnym głosem, bez emocji.
W ciemnościach ulicy wracamy do hotelu spać. Zmęczeni padamy nie mamy siły na nocne spacery po targowiskach stolicy. Mamy to w planach następnego dnia.
Poranek jak zwykle gorący, wilgotny i duszny. W zasadzie jesteśmy przyzwyczajeni.
Muzeum Narodowe w Phnom Penh.
Niespiesznie wyruszamy w kierunku muzeum narodowego.
Czerwona budowla łącząca w sobie azjatycką sztukę i kolonialne budowle. Zgromadzone tu zabytki z okresu przedangkorskiego i angorskiego stanowią największy zbiór na świecie. Setki wizerunków Buddy. W środku piękny ogród. Jestem tu już kolejny raz i po raz kolejny mnie nie zachwyca. Może zbyt nudno, może nie za bardzo to wszystko znam. Po prostu tylko dla znawców tematu. Wychodzę na ulicę.
Wsiadamy w tuk tuka i jedziemy na północ miasta. Choć w Phnom Penh żyje ponad dwa miliony ludzi to miasto nie sprawia wrażenia jakiejś ogromnej aglomeracji. Generalnie niska zabudowa, wciąż wąskie uliczki, a samo miasto rozciąga się na długości nie większej niż 7 kilometrów. Na upartego można by je zwiedzać na piechotę.
Docieramy pod Most Japoński – największy most w kraju, wybudowany przy pomocy Japończyków, zniszczony podczas Pchum Ben, buddyjskiego dnia modlitwy w roku 1972, przez rakietowy atak wojsk Północnego Wietnamu. W tamtych czasach kiedy został wybudowany podróż między Phnom Penh a północno-centralną Kambodżą stała się szybsza i łatwiejsza niż przedtem. Wymiana handlowa, kontakty rodzinne zdecydowanie się poprawiły dzięki tej budowli. Jego zniszczenie cofnęło społeczeństwo o całe lata. Tak zniszczony przetrwał reżim Czerwonych Khmerów.
W pobliżu znajduje się ambasada Francji.
Kiedy Czerwoni Khmerzy doszli do władzy 17 kwietnia 1975 roku deportowali wszystkich obcokrajowców. Zanim jednak to się stało, zgromadzili ich właśnie na terenie francuskiej ambasady. W filmie „Pola śmierci” jest przejmująca scena jak przyjaciele Dith Prana, Sydney Schanberg i Al Rockoff, próbują podrobić paszport, by ratować jego życie.
Co ciekawe po latach Al. Rockoff oświadczył, że to zdarzenie nie miało miejsca, a Sydney Schanenberg zdobywca Pulitzera jak najbardziej obstawał przy swojej historii.
Dochodzimy do Sanderson Park, mały skrawek zieleni wciśnięty pomiędzy Ambasadę Australi a Wzgórze Pani Penh. Ciekawy pomnik przedstawiający ptaka, kiedy robimy zdjęcia, zauważamy, że w całości jest zrobiony z karabinów. Ochroniarz pilnujący Ambasady daje nam do zrozumienia, że lepiej żebyśmy już poszli.
Jak mówi legenda w roku 1370 nad brzegiem Mekongu Pani Penh dostrzegła pień koki, a w nim cztery brązowe statuetki Buddy i jedną kamienną figurkę bogini (Prah Noreay). Aby uczcić to zdarzenie, usypano sztuczną górkę o wysokości 27 metrów, a na jej szczycie wybudowano świątynię, gdzie umieszczono znalezisko jako zapowiedź pomyślnych wydarzeń. Od tego czasu dookoła wzgórza zaczęła powstawać osada, która z czasem została nazwana Phnom Penh – Wzgórze (pani) Penh.
Park który otacza wzgórze do niedawna był siedliskiem przestępczości, obecnie nie ma po niej śladu. Można spotkać też młodych przedsiębiorców, sprzedających ptaki (uwolnienie takiego ptaka uznawane za dobry uczynek). Wystarczy jednak chwilę postać, by zobaczyć, że ptaki wracają do swoich panów, a czasem są tak zmęczone, że nie mają siły odlecieć i spadają dziobem w dół.
Na jednym ze zboczy wzgórza znajduje się przepiękny i działający zegar ogrodowy.
W pobliżu spaceruje słoń Sambo – jedyny w Phnom Penh słoń.
Już stary i ledwo kroczący, z gumowymi podkładkami pod nogami. Kiedy pytam opiekuna, dlaczego Sambo nadal wozi turystów, pomimo widocznej słabości, nie umie mi nic mądrego odpowiedzieć – wiadomo pieniądze i chęć zarobku. Kolejne dwie osoby wsiadają na słonia i ten z łamiącymi się nogami powoli okrąża wzgórze Pani Penh.
Kiedy idziemy obok ambasady USA, zostajemy potraktowani jak potencjalni terroryści. Strażnicy wybiegają z budek, patrzą na mój aparat jak na sztucer i zabraniają nam wszystkiego. Najlepiej żebyśmy przeszli na drugą stronę ulicy i sio.
Dworzec kolejowy, który znajduje się w pobliżu sprawia wrażenie wymarłego. Kratami pozamykane kasy i poczekalnia. Całkowity bezruch. Choć wagony towarowe stoją w pobliżu. To wiadomym jest, iż w Kambodży kolej raczej funkcjonuje sporadycznie, wyniszczona w okresie Czerwonych Khmerów nigdy nie wróciła do dobrego stanu. Odpoczywamy chwilę, przeciąg wytworzony przez otwarte przestrzenie dworca chłodzi nasze ciała.
To już prawie wszystko co chcieliśmy zobaczyć w stolicy Kambodży Phnom Penh.
Wracamy do hotelu na krótki odpoczynek. Obok jest knajpa khmerska. Wchodzimy na coś typowego. Jako, że jesteśmy w Azji to typowym posiłkiem jest ryż. Jako, że w Kambodży jest Tonle Sap to dorzucamy rybkę. Smacznie i tanio. Płacimy po dolarze za tak smaczny posiłek. Właściciel knajpy zadowolony, my też.
Zanim dzień się skończy wybieram się na zakupy. Mieszkamy obok Centralnego Targowiska. Wybudowany w stylu Art déco – stanowi jeden z najbardziej klasycznych targowisk w Azji i jest przykryty okazałą kopułą. Stanowi bardzo charakterystyczny punkt miasta. Ilość towarów od świeżych owoców i niespotykanych ryb po ubrania, elektronikę i wyroby ze srebra i złota.
Podczas każdego pobytu w Azji muszę spróbować duriana, uznawany za najbardziej śmierdzący owoc na świecie, ale mnie nie przeraża – zważony, pokrojony i zapakowany do styropianowego pudełeczka. Kątem oka widzę mężczyznę sprzedającego jajka. Już wiem, o co chodzi. Kolejny przysmak w Kambodży, na Filipinach i czwartym piętrze piekła. To balut, czyli jajko z embrionem. Siadam obok sprzedawcy, prawie na ziemi. Podaje mi jajko, talerzyk, łyżeczkę, ocet i sól. Jem, balut smaczny jak nigdy. Wiem, wiem, co wielu pomyśli. Smacznego.
Kupujemy, dużo tego. Obładowani chustami, posągami Buddy, koszulkami, wyrobami ze srebra wracamy do hotelu. Musimy się przepakować, jutro rano wypływamy po Tonle Sap w kierunku Siem Reap.
Późnym wieczorem idziemy na pożegnalną kolację w naszym ukochanym Phnom Penh – danie główne żabie udka.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.