Kilimandżaro – powrót do cywilizacji.

Kilimandżaro – powrót do cywilizacji.

 

Śpimy około godziny. Na dłuższy sen nie ma czasu. Issa budzi nas i każe się pakować.

Wciąż czujemy trudy nocy, ale musimy się zbierać.

Trochę nam ta godzina pomogła, ale cudów nie ma. W zasadzie od ponad doby nie spaliśmy, przeszliśmy sporo kilometrów, a do tego było już niezłe przewyższenie.

Zakładamy plecaki i opuszczamy obóz Barafu.

Przed nami jakieś 7,5 km marszu w dół. Ostatnią noc spędzimy w Mweka Camp.

Trochę przewiało mgłę, więc wracają piękne widoki, choć niestety nie możemy zobaczyć ostatni raz Kilimandżaro. Cały czas ta dostojna góra jest schowana we mgle i chmurach.

Wracają nam dobre humory. Nogi bolą, głowa też mi wciąż dokucza. Oczywiście jesteśmy na diuramidzie, a ja musiałem zażyć dodatkowo ibuprom.

Schodząc w dół, nabieramy tempa nie idziemy tak powoli jak przez ostatnie dni.

Mijamy też wózki do zwożenia turystów, których dopadła choroba wysokogórska. Platforma na jednym kółku do sprawnego poruszania się po kamieniach. Te wózki muszą być często używane, nie leżą tu od tak sobie, bo co jakiś czas spotykamy tragarza, który z mozołem wnosi taki wózek do góry.

W końcu pojawia się pierwsza zieleń. Cieszy to nasze oczy. Ta zieleń to jak by kolor nadziei. Philip wcześniej wspominał, że jak zejdziemy niżej, gdzie będzie  las deszczowy to będzie nam się lepiej oddychać.

Tym czasem zatrzymujemy się na odpoczynek w obozie High Camp.

High Camp – 3950 m.n.p.m.

Oczywiście tu też trzeba sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie, siadamy na chwilę pod tablicą i gadamy.

Jesteśmy już prawie o 2000 m niżej niż byliśmy o poranku. Oddycha nam się znacznie lepiej, a do tego przeszedł mi już zupełnie ból głowy.

Tym czasem czeka nas jeszcze sporo marszu w dół.

W końcu wchodzimy w las. Gęby same się śmieją  do tlenu. Wreszcie mija nam napięcie, zaczynamy gadać głupoty i żartujemy.

Droga tu jest trudna i wyboista, noga co chwila skręca się na boki. Żartujemy, że tutejszy prywatny ortopeda ma co robić, i pewnie jest szczęśliwy, bo kasa mu szybko wpada. Pytanie czy lokalny NFZ też się tak cieszy, chyba nie ? Zresztą czy w Tanzanii jest coś takiego jak NFZ ? Ewidentnie dostaliśmy tlenu, bo oprócz lepszego nastroju wracają siły.

W pewnym momencie słyszymy jakieś pokrzykiwania, ktoś bardzo szybko zbliża się z góry. Schodzimy na bok, trzeba komuś zrobić miejsce.

Dwóch mężczyzn biegnie dość szybko, mając pośrodku młodą dziewczynę. Dziewczyna wygląda jak by była pijana albo naćpana. Jej nogi wiszą w powietrzu, próbuje nimi ruszać, ale raczej macha nimi bezwiednie.

Allan coś pokrzykuje, oni mu coś odpowiadają i znikają z dziewczyną za zakrętem.

Pytam co się stało.

Allan mi opowiada, że dziewczyna ma chorobę wysokogórską. Jej przewodnicy stracili z nią zupełnie kontakt, dziewczyna nawet nie potrafi powiedzieć jak się nazywa, ani z jakiego kraju pochodzi.

Jedyny ratunek dla niej, to jak najszybciej znaleźć się w Arushy.

To zdarzenie, pokazuje, że z górami nie wolno żartować. Czasami słyszę, że to prosta góra, prawie jak Babia  w Polsce.  Na Kilimandżaro pod żadnym pozorem nie należy ignorować wysokości.

Szlak dla doświadczonego wędrowca jest tu bardzo przyjemny i nie jest uciążliwy, ale w połączeniu z wysokością może stać się nawet śmiertelny.

Oficjalne dane mówią o tym, że na zboczach tej góry ginie koło 10 turystów rocznie, nieoficjalnie mówi się, że jest to 3 razy więcej. Możliwe, że rząd Tanzanii ukrywa pełne dane, by nie odstraszać turystów, którzy przynoszą krocie.  Tajemnicą poliszynela jest to, że umiera też sporo tragarzy. Młodych chłopaków, którzy ciężko pracując tracą zdrowie.

Mweka Camp – 3100 m.n.p.m.

Kiedy powoli zaczyna robić się ciemno, wchodzimy do obozu Mweka.

Jeśli policzycie sobie przewyższenia jakie mieliśmy tego dnia, to zaczynając od północy w Barafu, na wysokości 4673 m.n.p.m, przechodzą przez Uhuru na szczycie Kilimandżaro 5895 m.n.p.m., a kończąc w Mweka – tego dnia mieliśmy ponad 4000 m przewyższeń. Istne szaleństwo.

O godzinie 18:00 byliśmy po 17 godzinach na nogach, ta jedna godzina, to ta na sen po powrocie ze szczytu do obozu. ( może to nie tak dokładnie, ale coś koło tego ).

Te wyliczenia mają za zadnie pokazać, jak bardzo jest to wyczerpujący dzień. Wiele osób uważa, że to najtrudniejsza doba w ich życiu. Nie dziwię im się.

Oczywiście pamiątkowe zdjęcie, szybka kolacja i idziemy spać.

Kiedy wstanę rano, w drodze do latryny, poczuję jak bolą mnie nogi. Przez pierwsze metry będę się kołysał na boki kaczka.

Kiedy nagrywam film w obozie, kończy mi się pamięć w telefonie. Jestem mocno tym faktem zaskoczony.

 

Po śniadaniu pakujemy wszystko ostatni raz, i opuszczamy obóz. W naszym namiocie, zostaje moja lampa czołówka. Zapominam o niej.

W mojej rodzinie jest taki przesąd, że jak się coś gdzieś zostawi, to znak, że się tu wróci.

Przed nami ostatni marsz do Mweka Gate.

Droga w dół jest mega wyboista. Trzeba cały czas uważać by nie skręcić nogi.

Dodatkowo jest też momentami piekielnie śliska. Podziwiam tragarzy, którzy prawie biegną na dół. Philip mi tłumaczy, że tęsknią do swoich domów, dziewczyn i do prysznica, dlatego mają takie tempo.

W końcu jesteśmy w lesie deszczowym, tym razem na szczęście nie pada. Możemy go podziwiać i zrobić kilka pięknych dzień.

W końcu droga robi się równa, wysypana żwirem, z daleka słychać odgłosy samochodów.

Ostatni punkt to :

Mweka Gate – 1640 m.n.p.m.

To tu kończy się nasza przygoda z Kilimandżaro. Szczęśliwie dotarliśmy do samego końca tej wielkiej przygody.

Ostatnie zdjęcie z naszymi przyjaciółmi.

Musimy się jeszcze wpisać do książki, a Philip odbiera dla nas dyplomy poświadczające wejście na Kilimandżaro.

Zbieramy się do naszego busa i opuszczamy bazę Mweka.

Issa zabiera nas do restauracji, ale jemy obiad przygotowany przez naszego kucharza.

Musimy też jeszcze załatwić sprawę napiwków. Wręczam kopertę z ustaloną kwotę 450 USD.

Jednak podczas tych kilku dni miały miejsce zdarzenia, których może szerzej nie opisywałem, ale które miały wpływ na większe docenienie naszych chłopaków.

Tym sposobem oprócz ustalonej kwoty chłopaki dostali extra pieniądze. Było to około 125 USD.

A jak to podzieliśmy to już niech zostanie naszą tajemnicą 😉

Nie zostaje nam nic innego jak świętować przez chwilę przy piwie Kilimanjaro.

Wsiadamy w busa i wracamy do Arushy. Po drodze część chłopaków wysiada.

W końcu jesteśmy w hotelu. Dotarliśmy do cywilizacji gdzie jest łóżko, łazienka i ciepła woda.

Jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia.

Kiedy ekipa idzie pod prysznic ja wciąż brudny idę się rozmówić z lokalnym bossem i właścicielem hotelu Panem Abrahamem,  wspominałem o nim we wcześniejszych tekstach.

Do obgadania mamy czterodniowe safari. Ustalam wszystko co i jak i wracam do pokoju.

Prysznic jest już wolny. Siadam na skraju łóżka i czuję, że przyzwyczaiłem się już do swojego brudu, nawet mi się tak jakoś do kąpieli nie spieszy.

W końcu jednak rozsądek bierze górę i idę się wykąpać. Pod prysznicem stoję prawie pół godziny. Myję się dokładnie dwa razy, a i tak nie będę do końca umyty.

Stojąc tak pod ciepłymi kroplami wody, wciąż mi huczy w głowie jedna myśl : zrobiliśmy to, zdobyliśmy szczyt Kilimandżaro, weszliśmy na Dach Afryki.

 

Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).


Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.