Niezwykła historia samolotu Dakota C-117.
Niezwykła historia samolotu Dakota C-117.
Listopadowy poranek.
Jest zimne listopadowe popołudnie. Kapitan James Wicke szykuje swojego C-177 Dakota do rutynowego lotu z lotniska Hofn na Islandii do amerykańskiej bazy lotniczej Marynarki Wojennej w Keflaviku.
Drugim pilotem na tym rejsie będzie 26 letni porucznik Gregory Fletcher, który dopiero uczy się pilotażu i na tego typu maszynie ma wylatane zaledwie 21 godzin.
Dakota to amerykański samolot pasażerski i transportowy, jeden z najpopularniejszych samolotów w historii transportu lotniczego. Przyczynił się do popularyzacji podróży lotniczych w latach 30. i 40. XX wieku, jest uznawany za jeden z najbardziej udanych i znaczących maszyn w historii lotnictwa
Na pokład zabierają jeszcze 5 pasażerów i startują w mający trwać kilkadziesiąt minut lot.
Trasa lotu przebiega nad Vatnajökull, największym lodowcem w Europie. Tutaj zaczynają się problemy. Piloci za chwilę na własnej skórze przekonają w najbardziej bolesny sposób o zmienności i sile islandzkiej pogody. Temperatura gwałtownie spada do – 10 stopni C, wiatr wzmaga się do 100 km/h a załoga walczy z olbrzymimi turbulencjami. Samolotem rzuca jak zabawką. Gaźniki zasysają lód, dławią się i finlanie śmigłowe silniki gasną. Nastaje przerażająca cisza. Próby ponownego rozruchu silników nie przynoszą efektów. Samolot sunie w dół ku pewnej katastrofie.
Jest 21.11.1973 roku, dzień przed Świętem Dziękczynienia, wszyscy na pokładzie przekonani, że to znak i że śmierć wszystkich jest nieunikniona. Samolot opadając nad lodowcem zbliża się kierunku szczerbatego szczytu o wysokości 1524 m. Wychodzi gęsta jak mleko mgła. W zasadzie nie widać krańca skrzydeł. Dakota szybuje, ale bez silników raczej przypomina trumnę niż szybowiec. Szybko traci na wysokości, a piloci gorączkowo próbują uratować życie. Stery przejmuje młodziutki Gregory Fletcher, kieruje samolot na południe. Nie chce rozbić się o wysokie skały. Szybko jednak pojmuje, że lądowanie w lodowatym Atlantyku wywoła błyskawiczną hipotermię, i jeśli nawet przeżyją zderzenie z wodą to i tak w krótkim czasie umrą z wychłodzenia. Sytuacja jest krytyczna i nie ma dobrego rozwiązania. Każda decyzja i tak przybliża do tego co nie uniknione.
Na wysokości 762 m, samolot wyłania się w końcu z chmur. Fletcher jest wciąż zdezorientowany. Czarne fale Atlantyku mieszają się z czarnym piaskiem plaży. Wydaje mu się, że to co widzi to powierzchnia księżyca. Ustawia samolot równolegle do linii brzegowej, bardzo szybko wytraca wysokość, lotem ślizgowym zbliża się do czarnego piasku zamarzniętej plaży, którą chce wykorzystać jako prymitywny pas startowy.
Przelatuje nad domem Eyrun i Einara Sæmundsdóttir. Z rąk Eyrun wypadają druty na których robi sweter. Podbiega do okna i widzi jak przerażony widokiem Einar upuszcza belę siana. Para zastyga nieruchomo i obserwuje krańce swojej farmy.
C-117 mija piaszczystą wydmę, dotyka ogonem gruntu, ślizga się jeszcze przez 27 metrów i w końcu zatrzymuje się 6m od brzegu. Śmigła są wygięte, osłony silnika zmiażdżone, a zbiorniki paliwa rozerwane, ale Fletcher uratował wszystkich na pokładzie. Dużo później starszy sierżant sił powietrznych Howard Rowley zezna, że było to; „najpłynniejsze lądowanie, w jakim kiedykolwiek brał udział”.
Przerażony Einar i Eyrun wyruszają na ratunek, niestety nie mają paliwa w ciągniku i muszą przecierać się przez lód i mgłę, krok po kroku, w kierunku plaży Sólheimasandur. Mają do przebycia około 5 km.
W tym czasie wszyscy opuszczają samolot. Sierżant sztabowy Vernon Romskog zabiera samolotowy zestaw przetrwania, Wicke zabezpiecza samolot, a Fletcher na swoich kolanach montuje klasyczne radio, do którego podpina antenę z zardzewiałego drutu.
Po niecałej godzinie nad ich głowami pojawia się amerykański helikopter. Lekarze którzy badają rozbitków z zadowoleniem stwierdzają, iż wszyscy wyszli z opresji bez najmniejszego szwanku. Pomoc szybko ewakuuje całą załogę. Amerykańskie wojsko w błyskawicznym tempie demontuje w samolocie elektronikę i najważniejsze wyposażenie samolotu. Fletcher za swój wyczyn wkrótce dostanie brązowy medal z gwiazdą, a przy dekoracji powie „po prostu starałem działać jak najlepiej w katastrofalnej sytuacji, zrobiłem, co mogłem.” Kilka lat później zostanie prawnikiem w Memphis.
Kiedy Einar i Eyrun docierają na miejsce wypadku zastają wypatroszoną Dakotę. Są w pełni przekonani, że Amerykanie usuną cały samolot. Wracają do domu, wciąż wstrząśnięci tym co zobaczyli.
Tym czasem wojsko zabiera co najważniejsze, zostawiają korpus. Jak się okazuje na podstawie obowiązującej umowy, Amerykanie płacą – 85% kosztów „sprzątania”, resztę, czyli tak naprawdę śmieci, usuwają Islandczycy. Umowa obowiązuje gdy właściciel gruntu, na którym rozbije się samolot, złoży wniosek o usunięcie wraku. A taka sytuacja nigdy do tej pory nie nastąpiła. Przyczyna jest bardzo prosta. Surowy klimat wyspy i ograniczone zasoby naturalne sprawiają, że Islandia musi wszystko importować. Dlatego jej mieszkańcy przez lata nauczyli się zbieractwa różnych, z pozoru niepotrzebnych rzeczy. Taki wypadek to nie lada gratka dla miejscowych. Wszystko da się przerobić na coś zupełnie innego. Tym sposobem z aluminium lotniczego powstają dachy, płoty, komórki. Podobno kiedyś była nawet firma która wyrabiała garnki z rozbitych amerykańskich samolotów.
Tyle historii. Trzeba pamiętać że w tamtych czasach Islandia była istnym trójkątem bermudzkim dla lotnictwa amerykańskiego. Najbardziej zmienna pogoda na świecie, a do tego często nie trafne prognozy. Kiepskie sygnalizatory nawigacyjne i nierozwinięta technologia przyczyniała się do niewiarygodnej ilości wypadków. Nieporównywalnej z innym miejscem na świecie. Według publicznych zapisów wojskowych Sił Powietrznych i Marynarki Wojennej, od 1941 do 1973 roku, kiedy samolot spadł na farmę Einara, w Islandii doszło do 385 wypadków lotniczych sił zbrojnych USA. To mniej więcej jeden wypadek co 31 dni przez 33 lata. Wygląda to tak jak by USA toczyła wojnę z Islandią, a przecież nigdy tak nie było. To szalone, komentują miejscowi.
Samolot przez wiele lat stał zapomniany na plaży. Czasem wykorzystywany jako schronisko dla owiec lub komórka na drewno.
Tylko nieliczni wiedzieli, że wrak C-117 wciąż tam spoczywa. Nie był też opisywany w przewodnikach. Bo i po co ? Nieliczni turyści, którzy trafiali na Islandię szukali tu pięknych widoków, wodospadów i lodowców. Mijały dekady i nic wokół samolotu się nie działo.
Do czasu, aż Islandzka grupa Sigur Rós w roku 2005 umieściła mroczne i pełne niepokoju ujęcia opuszczonego wraku w filmie „Heima”, dokumentującego letnią trasę koncertową grupy. To był pierwszy kamień rozpoczynający lawinę. Wkrótce pierwsi fotografowie dotarli do wraku, a ich zdjęcie wkrótce obiegły świat. Był też bohaterem w jednym z odcinków programu Bear Grylls’a. Coraz częściej pojawiał się w programach czy teledyskach.
Ale prawdziwego kopa dostała dzięki kanadyjskiemu celebrycie. W listopadzie 2015 roku, niejaki Justin Bieber w teledysku do piosenki „I’ll Show You” jeździł na deskorolce po skorupie samolotu. Zaraz po premierze klipa w bardzo krótkim czasie obejrzało go 200 milionów ludzi, a do dziś na YouTube ma ponad 415 milionów wyświetleń.
Cała turystyczna machina ruszyła. Większość przybywających na Islandię turystów chciało zobaczyć wrak.
Trafić do niego jest bardzo prosto. Jadąc „jedynką” mijamy drogę nr 221 odchodzącą w lewo do Sólheimajökull (jęzora lodowca schodzący z Mýrdalsjökull). 2,5 kilometra od tego miejsca powinniśmy po prawej stronie zobaczyć parking. Do niedawna można było podjechać samochodem prawie na miejsce gdzie lezy szkielet samolotu. Pojawiali się tu fani szaleńczej jazdy po plaży. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Do tego natura, o którą z takim pietyzmem dbają Islandczycy była coraz bardziej dewastowana.
W końcu przy głównej drodze utworzono parking, a wjazd zagrodzono. Wyznaczono prawie 4 kilometrową drogę do celu. Marsz zajmuje prawie godzinę. Ale warto zobaczyć to księżycowe miejsce i otrzeć się o niesamowitą historię.
Miejsce stało się na tyle popularne, że nawet młode pary robią sobie tu ślubne zdjęcia. Blogerzy ze świata latają dronami, fotografują wrak zimą na tle polarnej zorzy czy udają Justina Bibera i wdrapują się na skorupę samolotu.
Niestety samolot powoli niszczeje i znika. Z każdym dniem jest go coraz mniej. Każdy chce coś uszczknąć dla siebie. Wygrzebać resztkę kabli czy wsadzić palce w dziury po kulach. To też ciekawa historia, bo można by przypuszczać, że samolot mógł być zaatakowany w czasie lotu. Nic bardziej mylnego. Kilka miesięcy po katastrofie Einar Sæmundsdóttir, właściciel działki, na której doszło do awaryjnego lądowania, zaprosił kilku znajomych z bronią i razem z nimi ostrzelał maszynę, używając jej jako nietypowej tarczy strzelniczej.
Innym razem do Einara, odezwał się Helgi Jónsson’s, człowiek na którego działce także rozbił się amerykański samolot. Używał go przez dwie dekady jako domku rybackiego. Z czasem doszedł do wniosku, że zamieni go w dom. Brakowało mu tylko ogona. W roku 1994 poprosił o ogon Einara, na co ten zgodził się bez problemu. Panowie przewieźli dźwig, przyczepę, a ciągnikiem oderwali ogon, który zespolili z ciałem rozbitego R4D. 24 lata później Helgi i jego rodzina nadal mieszkają w pustej skorupie dwóch zniszczonych amerykańskich samolotów wojskowych.
Turystycznej machiny nie da się już zatrzymać. Dzięki tanim liniom, na Islandii pojawia się coraz więcej turystów. W ciągu roku jest ich ponad trzy razy więcej niż mieszkańców wyspy. To coraz bardziej irytuje mieszkańców. Jeszcze do niedawna cicha i spokojna kraina zaczyna być rozjeżdżana przez hordy turystów, którzy nie szanują natury. I gdyby nie kosmiczne ceny, pewnie tych turystów było by jeszcze więcej.
I tak tych którzy już jadą w koło wyspy trzeba często pilnować i ratować z opresji. Coraz więcej turystów ulega wypadkom lub ginie nie znając lub lekceważąc potęgę Islandzkiej pogody i natury.
Odwiedzający wrak, często schodzą na czarną plażę. Piękną, inną ale także piekielnie niebezpieczną. Podchodzą blisko brzegu, ulegają magii fal i przepadają w toni oceanu. Pomimo wielu tablic ostrzegawczych ignorują potęgę Atlantyku. Dno tutaj robi się bardzo szybko głębokie, kiedy fala idzie przez Atlantyk nie jest tak bardzo widoczna, nagle dno błyskawicznie się podnosi i fala z olbrzymi impetem rozbija się o brzeg zabierając w ocean każdego kto stoi zbyt blisko. W internecie jest wiele relacji pokazujących ludzi walczących o życie. To w sumie przewrotność, że 45 lat temu rozbitkowie z Dakoty przeżyli, a dziś atrakcja jaką jest wrak i pobliska plaża doprowadza czasem do śmierci. Ci sami ratownicy, a dziś raczej ich dzieci, którzy kiedyś ratowali amerykańskich żołnierzy, wciąż wzywani są w to samo miejsce by ocalić nieroztropnych turystów.
To wszystko pokazuje, jak przewrotna potrafi być historia. Pozornie niewielka katastrofa lotnicza, po latach potrafi zmienić turystyczny obraz wyspy. Dziś czasem można usłyszeć jak Islandczycy mówią o swoim kraju, że są nie tylko krainą lodu, ognia wulkanów i wodospadów, ale także krainą rozbitych samolotów. Oczywiście jest to mówione z Islandzkim poczuciem humoru i dużym dystansem.
Islandia oferuje swoim gościom przepiękne widoki, niesamowicie zmienną pogodę, która nie jest dla mięczaków. Mieszkańcy są dumni ze swojego kraju i chcą jak najlepiej dbać o naturę. Pojawia się coraz więcej ograniczeń i kar, których kiedyś w ogóle nie było. Niestety przybywający masowo turyści nie potrafią zadbać o środowisko. Wybierając się na tą piękną, ale jakże inną i surową wyspę róbmy wszystko by jak najmniej swoją obecnością zaszkodzić naturze.
Przestrzegając zasad ustalonych przez mieszkańców zachowamy nienaruszoną wyspę dla następnych żądnych widoków turystów, którzy tak samo jak my będą chcieli poznać piękne tego niesamowitego kraju jakim jest Islandia.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.