Anuradhapura – plan zwiedzania.
Anuradhapura – plan zwiedzania.
Anuradhapura to historyczna stolica syngaleskiego buddyjskiego państwa, położone 250 km na północny wschód od stolicy Kolombo, które rozwijało się w okresie III wiek p.n.e.–XI wiek n.e.. Według legendy początek miastu miała dać mniszka buddyjska Sanghamitta przywożąc i ofiarując królowi Sri Lanki Devanampiyatissowi gałąź ze świętego drzewa Bodhi pod którym miał medytować i doznać oświecenia Budda. Po upadku synagleskiego państwa zostało opuszczone i odkryte ponownie przez brytyjską ekspedycję w 1820 roku.
Ważne centrum buddyzmu – historyczne święte miasto, gdzie do dziś rośnie szczep drzewa Bodhi, pod którym Budda według tradycji osiągnął oświecenie.
Wśród ruin tego starożytnego miasta zachowało się kilka buddyjskich świątyń, pałaców oraz dom jałmużny.
Anuradhapura została wpisana na listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO.
W szczytowym okresie rozwoju kilkadziesiąt klasztorów skupiało łącznie dziesiątki tysięcy mnichów mających imponującą obsługę osób świeckich. Zapisy sugerują, że miasto mogło liczyć około 2mln mieszkańców.
Anuradhapura była królewską stolicą – zasiadało na jej tronie kolejno 113 monarchów, którzy dbali o rozkwit sztuki, wznosili wspaniałe pałace, zamawiali wymyślne rzeźby i tworzyli dla siebie bogato zdobione ogrody.
Tyle informacji i szczegółów historycznych.
Umówiliśmy się z panią właścicielką hoteliku na 7:30 na śniadanie. Wstaliśmy, umyliśmy się, wyszliśmy do kuchni i zoonk. Cisza. Myśleliśmy, że może mamy zły czas, albo za wcześnie wstaliśmy. Niestety pani właścicielka zgodnie ze swoim życiowym motto „ wszystko mam gdzieś i dobrze mi z tym” pojawiła się kilka minut przed 8 rano. Nie spiesznie podała banany. Pomyślałem, że mogłem sam sobie je zerwać z drzewa przed hotelem. Wsiadła w auto i powiedziała, że jedzie coś kupić nam na śniadanie. Ręce mi opadły. Szczególnie, że mieliśmy umówionego kierowcę. Pani wróciła z uśmiechem na twarzy i ze słoikiem dżemu.
Około 9 godziny zacząłem wyglądać kierowcy. Ale niestety się nie pojawił. Za to zaczął mnie zaczepiać ktoś inny z motorikszą. Nie chciałem się wciągać w dyskusje o niczym. Ale po chwili mi wytłumaczył, że on jest bratem tego co miał przyjechać, ale brat dziś nie może i jego wysłał. Nie był ani trochę podobny do niby swojego brata, ale nich mu będzie. Wsiedliśmy, potwierdziłem ustalenia, które dzień wcześniej poczyniłem z jego bratem i ruszyliśmy .
Na początku pojechaliśmy na południowy kraniec królewskich ogrodów, znajduje się tu świątynia Isurumunija, pochodząca z III w.p.n.e. z okresu panowania Dewanampii Tissy. Wchodzi się do niej po schodach przez ganek, a w środku wędruje się po kamiennych ścieżkach i stopniach. Biała dzwonowata dagoba i inne dodatki wykonane ręką ludzką są nie jako przyrośnięte do skał.
U wejścia słynna rzeźba, Kochankowie z Isurumunii, pochodzi z VI wieku, wpisuje się w indyjski styl z czasów panowania dynastii Guptów. Opowieści ludowe mówią, że owi kochankowie to Salija ( syn króla Dutugemunu) oraz wiejska dziewczyna, dla której następca tronu wyrzekł się korony. Jeśli wierzyć legendzie, Salija zakochał się w swej pięknej poddanej, kiedy spacerował po Ogrodzie Rekreacyjnym.
Pamiętam, że choć było jeszcze rano, to słonko już mocno przygrzewało, a kiedy staliśmy na piasku do zdjęcia, ten parzył nas w stopy, a na nosie musiałem mieć okulary, bo inaczej zamykałem oczy do zdjęcia. Jeśli macie wrażliwe stopy, zabierzcie ze sobą skarpetki, które mogą się ubrudzić na piasku i kamieniach świątynnych. Przydadzą się na zwiedzanie pozostałych miejsc, gdzie wszędzie trzeba wejść bez butów i w długich spodniach.
Kolejnym miejscem była dagoba Mirisaweti – wzniesiona przez króla Dutugemuna, który później zbudował Ruwanawlisaję. Na północny znajduje się refektarz, a w nim potężne koryto, do którego jednorazowo wchodziło 1000 porcji jedzenia. Mnisi musieli do południa spożyć cały pokarm przeznaczony na dany dzień i nie wolno było im podjadać między posiłkami.
Spotykamy tu roześmianą młodzież, pewnie jakaś lankijska szkoła wybrała się na wycieczkę. Zaczepiają nas pytaniami skąd jesteśmy, i dalej brakuje im języka by cos się więcej dopytać. Robią nam zdjęcia a my im. Jeden z chłopców chce koniecznie zrobić sobie ze mną zdjęcie. Kamienie wokół dagoby są już rozgrzane, obchodząc ja podskakujemy i szukamy zacienionego miejsca by na chwilę stopy mogły się ochłodzić.
Wsiadamy do naszej motorikszy i jedziemy dalej do drzewa Bodhi (Bo). W czasie pełni księżyca ściąga tu ponad milion wiernych, a największe tłumy gromadzą się właśnie przy drzewie Bo.
Wierni przybywają w to miejsce, ponieważ tutejsze drzewo zostało wyhodowane ze szczepu dokładnie tego figowca, pod którym medytujący Budda doznał Oświecenia. Szczep przywiozła siostra Mahindy, Sanghamitta, wypełniając misję szerzenia buddyzmu na Cejlonie.
Wierni dbają o nie pieczołowicie od 23 stuleci. Szczepy pobrane ze świętego figowca posadzono w świątyniach na całej wyspie i w różnych zakątkach świata. Dzisiaj drzewo wspiera się na żelaznych podporach i otoczone jest złotymi balaskami, na których trzepocą kolorowe proporczyki modlitewne.
W środku sporo osób się modli, odnoszę wrażenie, że sporo osób, które tu jest przyjechało z daleka, są jak gdyby, zorganizowani w grupy pielgrzymów. Zawsze jestem lekko zawstydzony, gdy wchodzę w środek modlitwy, szczególnie wiary, której nie znam i boję się zrobić coś nie stosownego.
Czasem proste czynności jak pogłaskanie głowy dziecka czy wyciągniecie nóg w kierunku Buddy może się okazać wielkim nietaktem. Kolejną trudnością to fotografowanie ludzi, którzy się modlą. Staram się zapytać lub dać jakimś delikatnym gestem informację, iż chciał bym zrobić zdjęcie. To zdecydowanie uczciwsze niż fotografowanie spod łokcia. Zresztą z czasem zauważyłem, że dobrze jest sobie siąść z boku, poczekać dłuższą chwilę, wtopić się w dane miejsce, stać się na chwilę jednym z nich, choć cały czas lekko obcym. Wtedy zdjęcia są bardziej prawdziwe i naturalne.
Obchodzimy drzewo i świątynię dookoła. Nadal otacza nas sporo pielgrzymów. Kolorowe ubrania kobiet przypominają mi Indie. Delikatne uśmiechy pozwalają mi robić im zdjęcia.
Stajemy przez chwilę obok wejścia do świątyni i obserwujemy kobiety, które odpalają świeczki w specjalnym pomieszczeniu . Nigdy się nie dowiadywałem po co i dlaczego, ale domyślam się, że jest to powiązane z jakimś obrzędem modlitewnym.
Przed wyjściem stoi Lankijczyk z dzieckiem na rękach, dziecko pokasłuje – pytam się czy bardzo jest chore, odpowiada mi, że już jest lepiej, ale że dziecinka chorowała bardzo.
Obok drzewa Bo znajduje się Spiżowy Pałac, po okazałej siedzibie, pozostał jedynie las kamiennych kolumn. Kroniki opowiadają o tronie z kości słoniowej z siedzeniem wykonanym z kryształu górskiego. Pałac miał podobno dziewięć kondygnacji i po sto pokoi na każdym piętrze. Nie była to rezydencja królewska ale mnisia. Pałac był zbudowany z drewna, pewnie nie raz ulegał pożarom. Nie wiem czy to prawda ale gdzieś chyba czytałem, że w swoim czasie mógł być największym budynkiem mieszkalnym na świecie, ale jak było trudno to potwierdzić skoro zostały tylko kamienne filary.
Idąc do wyjścia skręcamy w lewo i wchodzimy na teren Wielkiej Stupy. Kwintesencja architektury buddyjskiej, wywodzi się z kopca ziemnego.
W Indiach wyewoluowała do postaci stupy, w Tajlandii – czedi, Chinach i Japoni – pagody, a na Cejlonie – dagoby. Pod patronatem królów Anuradhapury cejlońska dagoba osiągnęła imponujące rozmiary. Typową świątynię bardzo łatwo rozpoznać – ma postać kopuły i zwieńczona jest sterczyną. Do budowy wykorzystano tysiące ton kamienia i 100 mln cegieł. Wybudował ją król Dutugemun, podobno zainspirowała go bańka unosząca się na powierzchni wody. Stupę otacza zastęp pełnowymiarowych rzeźbionych słoni – Słoniowy mur wydaje się podtrzymywać platformę dagoby.
Słonko jest już w zenicie. Na bosaka naprawdę podskakuję . W zasadzie nie jestem w stanie ustać. Po prostu kamienna podłoga mnie parzy. Zwiedzam tylko od zacienionego do zacienionego miejsca. Tym czasem do świątyni wchodzą wierni, z różnego rodzaju darami. Siadamy sobie z boku i obserwujemy tutejsze praktyki religijne.
Z mocno poparzonymi stopami, wracamy do miejsca gdzie możemy założyć sandały i wracamy do naszego kierowcy.
Ujechaliśmy kilka metrów i na chwilę zatrzymaliśmy się przy ruinach pałacu Widźajabahu – zbudowny dla króla, który wyzwolił Cejlon spod władzy imperium Ćolów. Była to jego królewska rezydencja na prowincji.
Kolejnym ważnym miejscem jest Thuparamaja, zbudowana przez króla Dewanampiję Tissę. Jest mała, ale dla buddystów święta, ponieważ wierni uważają, że złożono w niej prawy obojczyk Mistrza. Budowla oglądana dziś nie pochodzi ze starożytności, lecz jest XIX wieczną rekonstrukcją dawnej stupy, w dodatku niezbyt wierną. Oryginał kształtem przypominał kupkę ryżu, a nowożytnej dagobie nadano formę dzwonu. Otaczające ją kamienne kolumny to pozostałość watadage – konstrukcji spotykanej tylko na Sri Lance. Rozmieszczono je w czterech koncentrycznych kręgach, według malejącej wysokości. Ich kapitele ozdobiono rzeźbionymi gęśmi, ptakami symbolizującymi ochronę.
Ruszyliśmy dalej tym razem w kierunku dagoby Dźetawanarama. To największa świątynia w Anuradhapurze, średnica u podstawy 113 m a wysoka na 112 m kopuła spoczywa na masywnym ceglanym fundamencie, wspartym na potężnej betonowej ławie. To dzieło króla Mahaseny, tego samego, który stworzył największy sztuczny zbiornik wodny – Minneriya. Z każdej czterech stron świata król kazał wybudować na dagobie ozdobną fasadę, na wschodniej umieszczono piękne postacie kobiece w tak eleganckich pozach, że wydają się poruszać, a nawet tańczyć.
Próbujemy jeszcze przez chwilę pokręcić się po okolicy, idziemy przez jakieś ruiny, murki – gdy jak spod ziemi pojawia się nasz kierowca i mówi nam, żebyśmy dalej nie szli bo tam jest jakaś kontrola i jak nas złapią bez biletu to on może mieć bardzo duże problemy.
Rozumiemy go i wracamy. Szczególnie, że zobaczyliśmy już prawie wszystko, a słońce dość mocno nas wymęczyło.
To już koniec zwiedzania Anuradhapury – wracamy do hotelu. Rozliczamy się z naszym kierowcą, dokładnie tak jak ustaliliśmy. Kupujemy jakieś napoje w sklepiku obok i wracamy do pokoju. Pani właścicielka nawet nie reaguje na nas, sennym wzrokiem ogląda MTV, a ja odliczam godziny do ucieczki z tego nieprzyjemnego miejsca. Nawet nie umawiamy się z nią na jakieś wczesno poranne śniadanie. Nie mamy ochoty.
Poranny pociąg do Kolombo mamy o 6:40, umówiliśmy się z naszym kierowcą że nas podrzuci na pociąg wcześnie rano za jakąś niewielką kwotę. Pakujemy się, robimy ostatnie notatki. Dopijamy resztki arraku, ustawiamy budzenie na środek nocy. Rano ruszamy dalej na piękne plaże Sri Lanki.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.