Dżakarta.
Dżakarta.
Co to był za dzień, śniadanie zjedliśmy w Hongkongu.
Obiad w Kuala Lumpur.
A kolacje w Dżakarcie.
Tak naprawdę cały dzień zajęło nam dostanie się z Hongkongu do Dżakarty, lecieliśmy liniami Air Asia z przesiadką w Kuala Lumpur.
Wizy do Indonezji wyrobiliśmy już wcześniej w Polsce, obawialiśmy się zbyt dużego tłoku na lotnisku. Okazało się to zupełnie bezpodstawne, bo po przylocie nikt się nie starał o wizę, a urzędnicy wręcz się dopytywali, czy ktoś łaskawie nie chciałby wizy, tak więc cała operacja w Warszawie okazała się stratą czasu.
Oczywiście przed lotniskiem dopadła nas mafia taksówkowa, troszkę poszarpaliśmy się właścicielami środków transportu i za 95 000 rupii indonezyjskich + 10 000 napiwku + 11 000 opłaty za autostradę, dotarliśmy do hotelu.
Ibis Jakarta Arcadia Hotel – zarezerwujesz pod tym linkiem.
Hotel ten wybraliśmy ze względu na pobliską ulice Jalan Jaksa, to najbardziej imprezowa ulica w Dżakarcie, ale o tym później.
Sam hotel, wspominam bardzo dobrze, czysto mile i schludnie – jeśli będziecie w Dżakarcie z czystym sumieniem polecam , jedynym problemem było bardzo drogie śniadanie, które ze względu na to, iż był późny wieczór, zamówiliśmy na następny dzień.
Wyskoczyliśmy jeszcze na Jalan Jaksa na piwko Bintang za 22 000 rupii i spać, od rana zwiedzanie.
Generalnie w Dżakarcie nie ma za wiele atrakcji, za to wy możecie się stać lokalną atrakcją.
Z rana zabieramy się taksówką do portu, płacimy 24 000 rupii, prawie tyle co za piwko wieczorem. Wydawało nam się, że zobaczymy piękne widoki, szczęśliwych ludzi żyjących nad morzem. Tymczasem chodzimy brudnymi uliczkami, pomiędzy przeciętnymi straganami, gdzie można kupić wszystko, co potrzebuje przeciętny tutejszy mieszkaniec i rybak. W zasadzie to miejsce to slums, nie da się inaczej tego nazwać. Śmierdzi i jest brudno.
Tylko dzieci w tym miejscu dają jakiś przebłysk radości. Zbierają się wokół nas i domagają się zdjęć, bardzo chętnie pozują i oglądają foty na wyświetlaczu aparatu.
Chcemy dostać się do portu Sunda Kelapa, mieszkańcy oferują nam łódź, wyglądają one dość mocno niepewnie, po za tym do Sunda Kelapa jest blisko i na pewno w kilka minut zajdziemy tam na piechotę.
Błądząc w tym miejscu natykamy się na indonezyjskie wesele, pan młody i pani młoda uśmiechają się do nas, zapraszają nas, ale czujemy się niezdarnie i nieswojo, patrzymy chwilę na tą atrakcję i szukamy wyjścia z tej dzielnicy.
Przy wejściu do Sunda Kelapa wznosi się holenderska wieża strażnicza, zbudowana w miejscu pierwszej izby celnej w Dżakaracie.
Wejście jest bardzo tanie, wdrapujemy się na szczyt, może widok nie powala, ale jest ciekawy. Kiedy na samym szczycie staję na spróchniałym balkoniku zastanawiam się czy dobrze robię, i czy te kilka ujęć są warte mojego życia, jeśli deski zarwą się pode mną, na szczęście wytrzymują mój ciężar, a ja robię kilka zdjęć.
Historia miasta Dżakarta zaczęła się w porcie, ten korzenny port nazywa się Sunda Kelapa. W przewodnikach to miejsce było opisane bosko, że najlepiej przyjść tu rano i przy wschodzącym słońcu oglądać rozładunek ostatnich już na świecie żaglowych flot handlowych. Nie wiem dlaczego mieliśmy wrażenie, że za chwilę przeniesiemy się w czasie, będziemy oglądać piękne fregaty, na nich piratów popijających rum, walczących na szpady o portowe dziewczyny.
Tymczasem okazało się, że zobaczyliśmy potwornie ciężko pracujących mężczyzn przy ręcznym rozładunku statków. W upale, na bosaka w zasadzie bez chwili wytchnienia. Żal było patrzeć jak ciężko Ci ludzie muszą pracować, pomimo tego uśmiechali się do nas, prężyli muskuły, wygłupiali się, gdy nas zobaczyli.
Kończymy zwiedzanie tego miejsca, trochę zawiedzeni, a może to właśnie powinniśmy byli zobaczyć, jak los potrafi być cięższy dla innych.
Dalsza część zwiedzania Batawii, bo tak kiedyś nazywano Dżakartę to obszar nazywany Kota. Jedziemy tam korzystając z lokalnego transportu, czyli badżajów. Badżaj (bajaj) to rodzaj trójkołowca, coś jakby tuk-tuk z Tajlandii, a trójcykl z Filipin. Po prostu tani środek transportu.
Kota jest zabudowana na podobieństwo starego Amsterdamu, gdy jednak podchodzimy nad kanał mamy inne odczucia, albo się Amsterdam tak bardzo zmienił albo Batawia zapuściła. Trzeba jednak przyznać, że ten rejon Dżakaraty jest najbardziej uporządkowanym miejscem w stolicy Indonezji.
Dopada nas tu nie skończona ilość indonezyjskich dzieci, każdy chce mieć z nami zdjęcie, każdy swoim telefonem. Pozujemy długo i cierpliwie. Radość jest wielka, staliśmy się atrakcją lokalną. Kiedy już każdy dzieciak w Dżakarcie ma z nami zdjęcie zaczynamy zwiedzać okolice.
Plac, na którym kiedyś ogłaszano najważniejsze dla miasta wiadomości, gdzie wydawano i wykonywano wyroki, dziś jest chyba jednym z najbardziej reprezentacyjnych części miasta. Okoliczne budynki zamieniono w muzea, wchodzimy do jednego z nich w poszukiwaniu „ symbolu płodności”.
Ten symbol to XVI wieczne portugalskie działo, zwane Si Jagur czyli „krzepki” , wielu uważa go za symbol płodności z powodu zaciśniętej pięści znajdującej się na końcu działa. Pięść jest zaciśnięta w kształcie figi, symbol ten w Indonezji ma znaczenie obsceniczne.
Zwiedzanie tego miejsca kończymy w Cafe Batavia.
Nie jest to tanie miejsce, ale knajpa jest obłędnie klimatyczna, po prostu musicie tu zajrzeć, jeśli planujecie zwiedzać Dżakartę. Przepiękne zdjęcia, którymi obwieszona jest cała kawiarnia są na najwyższym poziomie. Każde z nich to osobna historia. Po tylu podróżach, śmiało mogę przyznać, że to bardzo ciekawe miejsce. Siadamy tu na piwko i kawę, także po to by odpocząć od gorąca i wilgotności powietrza. Na zewnątrz jest 34 stopnie, a my w klimatyzowanym pomieszczeniu oglądamy życie na starówce.
Mamy tylko jeden dzień w stolicy Indonezji, więc musimy się spieszyć, łapiemy kolejne dwa badżaje i jedziemy pod Monas. W Indonezji mało ludzi mówi po angielsku, nasz kierowca nie zna podstawowych liczebników, dochodzi trochę do nieporozumienia ile mamy zapłacić, finalnie się dogadujemy, choć kierowca nadal sprawia wrażenie niezadowolonego.
Monas to narodowy pomnik, postawiony na placu Wolności Medan Merdeka, który znajduje się w centrum Dżakaraty. Budowa rozpoczęła się w 1961. Budowla ma symbolizować walkę Indonezji o niepodległość. Wielu krytyków uważa, że Sukarno wzniósł obelisk dla zaspokojenia swojego zbyt wybujałego ego. Na szczyt wjeżdża się windą, kolejka do windy jest olbrzymia, z tego co rozmawiamy z obsługą na ponad dwie godziny czekania. Poddajemy się.
W okolicy odbywa się wiec poparcia dla Palestyny, podobno jest tak co tydzień.
Planujemy, że jutro rano przed lotem spróbujemy jeszcze raz odwiedzić Monas i wjechać na szczyt, uprzedzając jednak fakty następnego dnia także, tu będzie kolejka i także nie uda nam się wjechać na szczyt.
Tymczasem łapiemy taxi, blue bird:
To bardzo uczciwa sieć i jeżeli będziecie w Indonezji wybierajcie ich taksówki i proście o jazdę na taksometr, a kurs będzie w dobrej cenie.
Za 80 000 rupii, jedziemy do Taman mini:
To rodzaj parku dla dzieci. Oprócz wodnego parku i wesołego miasteczka, jest też Indonezja w miniaturze. Jeśli nie macie czasu na całą Indonezję, to koniecznie musicie tu zajrzeć, na zlecenie Sukarno postawiono tu w 1985 roku kopie większości charakterystycznych indonezyjskich domków.
My wybieramy na początek kolejkę, by przejechać się nad całym parkiem.
Potem wypożyczamy rower i jeździmy po całym parku. W ciągu jego uliczek, są też normalne ulice, a my zapominamy, że w Indonezji jest ruch lewostronny, trochę śmiesznie jest, gdy pędzimy pod prąd, a kierowcy na nas trąbią.
Park jest naprawdę fajnie zrobiony, i można bardzo szybko poznać architekturę Indonezji. Z wielkim zaciekawieniem oglądamy te niesamowite domki, które zazwyczaj mają szpiczaste dachy, tak jak w Polsce w górach domy. Z tym, że w Polsce chroni to przed nadmiernymi opadami śniegu, to tu pewnie ma chronić przed olbrzymimi opadami deszczu.
Trafiamy też, na samolot Sukarno jakimś cudem wkomponowany w te historyczne domki.
Musimy kończyć, bo coraz mniej czasu i nasz dzień się kończy. Ostatnie selfie z dzieciakami i musimy wracać.
Obok naszego hotelu znajduje się podobno najbardziej imprezowa ulica Dżakarty – Jalan Jaksa. Już w latach 60 była miejscem, gdzie nocowali backpakerzy z całego świata, gdzie pojawiły się tanie hostele i tanie knajpki.
Oczekiwaliśmy, że będzie to kopia słynnej Khao San z Bangkoku, okazało się jednak, że to całkiem spokojna ulica z kilkoma knajpkami. To także miejsce, gdzie spotykają się transwestyci, prostytutki.
Ale jeśli chcesz się w miarę dobrze zabawić w Dżakarcie to miejsce wydaje się odpowiednie. Wchodzimy do jednej z knajp, gdzie akurat odbywa się koncert na żywo. Ceny piwka są przystępne, towarzystwo bardzo barwne. Jest wesoło. Po koncercie przysiada się do nas wokalista. Rozmawiamy na temat życia w Dżakarcie, o tym, że nie jest tu lekko i że właśnie o tym śpiewają w swoich utworach.
Nasz nowy znajomy, gdy słyszy, że jesteśmy z Polski przyprowadza innego Polaka, który tu mieszka i pracuje. Nasz krajan opowiada nam o życiu w Indonezji, o tym jak tu się mieszka obcym i jak podrywać dziewczyny.
Wokalista tym czasem zmienia stolik, zaczynam go obserwować, okazuje się, że takie zmiany to sposób na pozyskanie darmowego piwka.
Kiedy wychodzę przed knajpę, zaczepia mnie transwestyta, ewidentnie ma coś do mnie, zaczyna się robić śmiesznie i niezręcznie. Z opresji ratują mnie znajomi. Jeszcze chwilę imprezujemy i późnym wieczorem wracamy do hotelu.
Rano jeszcze raz jedziemy pod Monas, ale kolejka jest znowu tak samo długa i znowu nie udaje nam się wjechać na szczyt. Ta kolejka może nie jest jakoś tak bardzo długa, ale windy są potwornie powolne i nieprzepustowe, to właśnie tak wydłuża czas.
Wracając do hotelu po bagaże, wysiadam wcześniej z taksówki. Chcę zobaczyć Jalan Jaksa w ciągu dnia, teraz to zupełnie spokojna i senna ulica. W życiu bym nie pomyślał, że to najbardziej imprezowa ulica Dżakarty. Kilka małych sklepów, kilka hosteli, knajpki pozamykane i senni robotnicy. Jest piekielnie wilgotno i gorąco, termiczna koszulka przykleja mi się do pleców i parzy. Aby odpocząć chowam się na chwilę w schłodzonym klimatyzacją sklepie, czuję się dziwnie, nigdy wcześniej tak mnie ciepło i wilgoć nie pokonała.
W końcu się zbieram do hotelu, pakujemy walizkę, prosimy o taksówkę i jedziemy na lotnisko.
Czeka na nas Dżogdżakarta.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.