Gdzie ten Szogun, gdzie ta sake, a gdzie ryż ? czyli Kioto cz.2.
Kraj „wschodzącego słońca” budzi się, długi złoty weekend się skończył, wracają do pracy miliony spragnionych roboty Japończyków, a my korzystając z tego, że jesteśmy w Kioto już drugi dzień postaramy się odwiedzić park i pałac cesarza, potem jeszcze kilka innych pięknych miejsc.
Podjeżdżamy kolejką do centrum Kioto, gdzie kupujemy bilet dzienny na autobus, to świetne rozwiązanie bo bilet jest niedrogi kosztuje 500 jenów ( jednorazowy przejazd kosztuje 220 jenów), a pozwala cały dzień jeździć po Kioto, do tego dostaje się prostą i w pełni zrozumiałą mapę miasta wraz z naniesionymi trasami autobusów.
Podnieceni myślą, że cesarz już pewnie na nas czeka wyskakujemy z autobusu w pobliżu jego parku i ruszamy z pieśnią na ustach : „ Rządy cesarza niech trwają lat tysiące ”.
W parku jest niewiele osób, większość to małe dzieci ze swoimi babciami, trochę starszych Japończyków próbuje się dynamicznie ruszać, a my w słońcu zmierzamy do głównego wejścia do pałacu.
Dzień wcześniej była niedziela, a co jest po niedzieli, no jak ostro nie zabalujemy to po niedzieli jest zazwyczaj poniedziałek. W poniedziałek sporo atrakcji, w tym większości muzeów na świecie są zamknięte. No i to nam się właśnie przytrafiło, możemy sobie zobaczyć mur okalający ogrody, cesarz też jak się okazuje na nas nie czeka, pojechał sobie do Tokio, zapomniał nas wpisać pewnie do kalendarza. Cóż wypomnimy mu to jak będziemy w Tokio.
Nie zrażeni, idziemy w kierunku Kenkun Shrine, na mapie nie widać jeszcze tego, że będziemy musieli się wdrapać na szczyt góry, ale powoli z mozołem wspinamy się, w końcu docieramy na szczyt i zwiedzamy świątynie.
Niedaleko stąd jest świątynia Daitoku-ji – idziemy do niej wąskimi uliczkami, w niskiej zabudowie domów, tak niskiej i drobnej jak tylko Japończycy w tej ciasnocie mogli wymyśleć. Momentami mam wrażenie, że jakbym wyciągnął rękę to mógłbym w kilku domach na pierwszym piętrze odsłonić zasłony. Ciasno, nisko, blisko, ciaśniej.
Macie ochotkę na herbatkę no to wchodzimy do Daitoku-ji. Świątynia powstała w 1325 roku, zyskała na znaczeniu, gdy patronat nad nią objęli wodzowie i propagatorzy ceremonii parzenia herbaty. Faktycznie w jednym z pawilonów można się napić herbaty, nie parzy jej jednak geiko, ale jest w jakimś wielkim termosie i można sobie ją nalać do kubeczka plastykowego.
Dzisiaj liczebne podległe świątynie, z których wiele ma słynne pawilony herbaciane oraz starannie urządzone ogrody, kontynuuje ceremonie herbaciane. Podległe świątynie to Daisen-in, znana z kamiennego ogrodu, Ryogen-in, przed-świątynia składająca się z czterech ogrodów, Koto-in i Obai-in.
Dużo jeszcze przed nami dziś zwiedzania więc pędzimy do autobusu i podjeżdżamy do Kinkakuji dla białych gajdźinów znany bardziej jako „Złoty Pawilon” – zabytek japońskiego średniowiecza. Zbudował go szogun Yoshimitsu z rodu Ashikaga, w wieku 37 lat zrezygnował z obowiązków, ale nie z władzy i przyjął stan kapłański. Świątynia pierwotnie była jego willą. Kazał by po jego śmierci została przekształcona w świątynię. Niestety nie jest to oryginalna budowla, jakiś mały japoński rzezimieszek podpalił oryginał w 1950 i to co teraz oglądamy to kopia, na pocieszenie dodam, że to wierna kopia.
Choć jest poniedziałek, to tu akurat sporo zwiedzających, prawie tłum, halo, przecież ci wszyscy Japończycy powinni być teraz w pracy, a nie wałęsać się bezproduktywnie po pawilonach i parkach.
Naprawdę ciężko tu zrobić dobre zdjęcie, co chwila ktoś szturcha i włazi w kadr, ale i tak jest tu spokojnie w porównaniu do np. fontanny di Trevi w Rzymie, w zasadzie to pusto tu jest.
Pobliski ogród to typowy japoński ogród spacerowy, ukształtowany wokół centralnie położonego stawu. My też, podobnie jak większość Japończyków idziemy na mały spacerek, ogród jest przepiękny, zresztą jak wszystkie japońskie ogrody.
W pewnym miejscu kilku Japończyków rzuca monetami do postawionej w głębi ogrodu wazy, słabo im to wychodzi, kiedy moja mama zbliża się do nich i jest wyraźnie zainteresowana ich grą, podają jej kilka monet, a mama za pierwszym razem trafia do celu. Japończycy są wstrząśnięci, jednocześnie gratulują sukcesu, a my odkryliśmy nowy talent mamy.
Po tym całym zgiełku, najlepiej pokontemplować, idealna do tego wydaje się świątynia Ryoan-ij.
Założona w 1450 roku, słynie z ogrodu skalnego i kompozycji białego żwiru. Próbowano rozwikłać tajemnice tego ogrodu, ale jak w całej filozofii zen, kto by to normalny rozszyfrował, no chyba żeby z kilka lat kontemplował. Faktycznie patrząc na to żwirowisko sam się zastanawiam jak to może uspokajać, czy uduchowić, ale pewnie niedojrzały jestem emocjonalny i się nie znam. Generalnie żwirek jest super zagrabiony i jak by wpuścić tu małe dzieciaki, to pewnie by sobie szybko z tym japońskim porządkiem poradziły.
Park otaczający świątynię jest znowu powalający, w niektórych momentach nawet tajemniczy lub zakazany. Tak jakby przez lata nie był dostępny dla oczu przeciętnych ludzi, pokazywany tylko cesarzowi lub szogunom.
Czas udać się do zamku Nijo.
Wsiadamy do autobusu, siadam obok białego starszego mężczyzny, zagaduje mnie, pyta czy mi się podoba, chciałem się trochę pomądrzyć, że cesarz to mój kumpel, a w ogóle to shinkanseny to mi z ręki jadły ale…, ale ten starszy 90 letni miły pan okazał się być obywatelem Australii, który ze swoją także, już niemłodą żoną, od dawna zwiedzają Japonię, tzn. są już tutaj 27 raz, a teraz przyjechali tylko do Kioto na 6 tygodni, żeby sobie wszystko dobrze pooglądać. Bożę, a ja chcę zobaczyć Japonię w 12 dni. Zawstydzony wysiadam z autobusu, a urocza starsza para podróżników macha mi na pożegnanie i życzy powodzenia.
Sam zamek Nijo nie zalicza się do wielkich twierdz japoni, znany jest z bogatych wnętrz i tzw. słowiczej podłogi. Podczas chodzenia podłogi te wydają odgłosy podobne do kwilenia ptaka, ostrzegając w ten sposób przed zbliżającym intruzem. Proszę jakie kiedyś to było proste, a dziś alarmy, dzwonki.
Zespół pałacowy zbudował szogun Tokugawa Ieyasu, a jego wnuk zleciła najlepszym malarzom wykonanie malowideł.
W Kioto jak zwykle nie brakuje pięknych Japonek w strojach narodowych, więc jak tu nie korzystać i nie zrobić sobie pamiątkowych zdjęć. Ciekawe jakbym się czuł, gdyby jakiś Eskimos podszedł do mnie w centrum mojego miasta i poprosił mnie o wspólne zdjęcie. Japonki z uśmiechem godzą się na zdjęcia.
Cały obiekt jest imponujący, zresztą jak wszystko w Kioto co widzieliśmy, to bez wątpienia jedno z najpiękniejszych i najciekawszych miast jakie widziałem podczas swoich podróży, na pewno nie można go pominąć w planie zwiedzania Japonii.
Poprzedniego dnia nie udało nam się zobaczyć świątyni Kiyomizu-dera, nie wiem czy pamiętacie ale poprzedniego dnia nie zdążyliśmy do niej przed 18 godziną. Świątynia ta należy do wszystkich sekt, przez ponad 1000 lat pielgrzymi wspinali się tutaj, aby modlić się przed posągiem 11-głowej bogini Kannon i pić wodę ze świętego źródła.
Słońce powoli zachodzi, świątynne budynki nabierają kolorów, zapamiętujemy te ostatnie chwile w Kioto. Tego niesamowitego miasta, gdzie w każdej chwili można spotkać geiko, gdzie widać i słychać echo historii, a jakby zamknąć oczy i nastawić słuchu usłyszy się przemarsz japońskiego wojska i pokrzykiwania szoguna. Kto wie, może by nawet i cesarz się pojawił i oprowadził po swoim parku.
Idąc w kierunku dworca, odwiedzamy sklep DAISO – to sklepy gdzie są towary za 100 jenów, coś jak by nasze sklepy ” wszystko za 4 pln” – jeśli będziecie w Japonii koniecznie musicie zrobić zakupy w takim sklepie, dużo fajnych drobiazgów i nie są tandetne, tylko naprawdę działają. My kupiliśmy np. samochodową ładowarkę do iPhone za 6 pln i działa do dziś.
Wsiadamy do pociągu Nara line, który jedzie do naszego hotelu, a po peronie idzie Kasia i Marek, Malwina śpi mu w nosidełku. Rozmawiamy w drzwiach gdzie byli i co widzieli dzisiaj, wymieniamy się postrzeżeniami. Oni jutro wracają do Tokio, a my rano ruszamy do Osaki zarobić jakieś pieniądze.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).