Jeden dzień z życia – Kambodża.
A ty masz żonę – pytam naszego kierowcę tuk tuka.
Tak mam – odpowiada skromnie, jak zwykle lekko wycofany, zresztą od momentu, kiedy poznaliśmy się na lotnisku mam wrażenie, że jest zawstydzony. Na oko ma 28 może 30 lat, zresztą w przypadku Azjatów łatwo przestrzelić wiek w górę i w dół. Już nie raz się pomyliłem w swojej ocenie.
A dzieci masz ?
Mam ! odpowiada z dumą, zadowolony z siebie.
A ile ?
4 i z piątym żona jest w ciąży.
A ile ty masz właściwie lat ? – pytam.
25
Szybki jesteś odpowiadam i wybuchamy śmiechem.
Słuchaj w właściwie to gdzie ty mieszkasz ? W Siem Reap ?
O nie ! mieszkam daleko, jakieś 45 – 60 minut jazdy tuk tukiem, na wsi.
Słuchaj, a może jutro byśmy odwiedzili twoją rodzinę ? Co ty na to ?
Milczy, zamyślił się lub zawstydził.
Nie mam w ogóle pojęcia jak w kulturze Khmerskiej wygląda zaproszenie kogoś do siebie do domu, ale bardzo chcę go odwiedzić. Postanawiam być trochę bezczelny.
Słuchaj, mówię, jutro zrobimy tak – jak rano wrócimy z wioski na wodzie, to prosto pojedziemy do Ciebie na obiad. Powiedz swojej żonie, żeby przygotowała dla nas obiad, a ja za twoją dniówkę zapłacę podwójną stawkę. Zgadzasz się ?
Nie odpowiada.
Wprowadziłem go chyba w zakłopotanie. Uśmiecha się delikatnie jak to Khmerzy tylko potrafią.
Cholera wie co z tych wproszeń do niego wyszło. Nie dopytuję dalej, by nie być nachalnym.
Następnego dnia jedziemy zwiedzić wioskę na wodzie. Kiedy kończymy jest jeszcze wczesne przedpołudnie.
To co jedziemy do Ciebie do domu – pytam ?
Kiwa głową, że tak i się uśmiecha.
Dobra, to słuchaj – mówię mu – u nas w Polsce jest taka tradycja, że jak się jedzie do kogoś kto ma dzieci, to trzeba kupić prezenty dla nich. Jedziemy najpierw na targ, ty wybierzesz co potrzebujesz dla dzieci, a my zapłacimy.
OK ?
OK ? i się uśmiecha.
Ustalamy, że ma negocjować ceny jak dla Khmera, że ja się nie mieszam, aby cena nie była podbijana jak dla białego.
Myślałem, że kupi jakieś piłki, zabawki albo karabiny dla dzieci, a tu zaskoczenie.
Na początku kupujemy granatowe spodenki do szkoły dla chłopców, potem granatowe spódniczki takie naprawdę małe, plisowane. Jakie te khmerskie dzieci są drobne, myślę sobie. Potem kupujemy białe koszule do szkoły. Piękne ubranka. Klasyczne, granatowy dół, a biała góra. Teraz czas na teczki do szkoły, wybiera takie lekkie ale chyba wystarczające, sprzedająca kobieta pomaga dokonać mu wyboru. Kupujemy 4 tornistry. Na koniec musi coś wybrać dla najstarszego syna, bo chyba z niego jest najbardziej dumny. Kupuje mu ubranie piłkarza, z namalowanymi podobiznami gwiazd z ligi hiszpańskiej. Uśmiecha się do mnie, chyba jest szczęśliwy jako rodzic.
Za wszystko płace 35 USD. Wyprawka do szkoły dla 4 dzieci kosztowała na polskie 100 pln.
Ruszamy w kierunku jego domu. Przejeżdżamy przez całe Siem Reap, potem mijamy kasy do Angkor, mijamy Angkor Wat, Bayon i dalej w kierunku jego wsi.
Faktycznie nasza podróż trwa niecałą godzinę. W tym czasie podziwiamy widoki, których tak brakuje w Phnom Penh czy Siem Reap, przed nami rozciąga się wiejska Kambodża.
Mijamy innych motorowerzystów, dzieci na rowerach.
Po drodze nasz kierowca jeszcze coś kupuje, wiec na chwilę zatrzymujemy się przy punktach handlowych. Jest też tu typowa stacja paliw. Czyli poustawiane na stojaku litrowe butelki po Johnym Walkerze. To paliwo przemycane z Tajlandii, miarką jest litrowa butelka. Coraz mniej takich stacji paliw w Kambodży, kiedy byłem tu pierwszy raz prawie dekadę temu, było ich bardzo dużo, dziś jest ich zdecydowanie mniej.
W pewnym momencie zatrzymujemy się przy czymś, co przypomina tartak. Schodzimy z tuk tuka i idziemy za naszym kierowcą. To raczej nie tartak, a coś jak by produkcja drewna do kominka, jako że nie mają tu zbyt srogich zim, najniższe temperatury to jakieś 20 stopni czasem w nocy, to domyślam się, że używają tego drewna do gotowania.
Kilkadziesiąt metrów dalej stoją dwa domki, jeden na palach – klasyczna zabudowa, tak by w porze deszczowej w chacie nie było wilgotno i aby nie wchodziło robactwo czy np. żmije.
Drugi dom należy do naszego przyjaciela, jest murowany i pokryty blachą, podłoga wyłożona kafelkami. Wyższa klasa pracująca myślę sobie w żartach. W środku bardzo skromnie. Dwa łóżka, dwa pokoje i telewizor, nawet nie dostrzegam szafek na ubrania. Ściany obklejone plakatami z gazet.
Obok jest kuchnia, wybudowana z bambusa. Podłoga na lekkim podwyższeniu, w środku miejsce na garnki i przygotowanie potraw. Obok miejsce na palenisko.
Jak się okazuje, jakaś kura kambodżańska dokonała niedawno żywota, abyśmy zostali właściwie ugoszczeni, w dokładniejszym opisie oznacza to, że żona naszego kierowcy ucięła jej łep, obrała i wstawiła na zupę do garnka.
Dzieci naszego przyjaciela witają nas okrzykami radości, biegają, kryją się i uśmiechają do nas, ich tata wyciąga prezenty, są bardzo zainteresowane. Oczy zaczynają im się świecić. Wygląda na to, że prezenty są trafione. Najstarszy syn natychmiast przebiera się w ubranie piłkarza, jest bardzo dumny . Młodsza córka pakuje zeszyty do nowego plecaka.
Ale białe czyste koszule, granatowe spodnie i spódniczki chowa mama. Dziś by się za szybko ubrudziły. Mama chyba też się cieszy, że dzieciaki dostały tak potrzebne rzeczy. Widać, że jest w ciąży, ale nie narzeka tylko siada z matką naszego kierowcy w kuchni i zaczynają szykować obiad dla wszystkich.
W międzyczasie pojawia się szwagier, to jego dom ten na czterech palach stoi obok. Przyszedł ciekawy popatrzeć co się dzieje.
Kura się gotuje, pojawia się ryż, ugotowana kapusta.
Panie w kuchni robią jakiś sos do ryby z orzeszków, chili i jakiegoś płynu.
Ryba prosto z Tonle Sap już obsmażona.
Zapowiada się przepyszny obiad. Siadamy na macie rozłożonej przed domem, ale nie wszyscy. Kobiety siedzą z boku w kuchni, jestem zawstydzony. Widocznie tak tu jest. Wstaję i podchodzę po nie. Gestem ręki zapraszam je na jedzenie, które przed chwilą przygotowały. Mama naszego przyjaciela daje się namówić i siada z nami, ale żona pozostaje w kuchni i tylko się do nas uśmiecha.
Coś w tym jest, że najprostsze dania są najsmaczniejsze. Ryż jest przepyszny, prosta kapusta i ryba w tym sosie z chili to coś niebywale smacznego. To danie trafiło na naszą krótką listę najlepszych posiłków jakie jedliśmy w Azji. Siedzimy i uśmiechamy się do siebie. Ja ledwo znam kilka słów po khmersku, nasz kierowca tyle o ile po angielsku powie, ale bardziej czasowniki, liczebniki nie mamy miejsca na jakieś większe dyskusje.
Próbuję zagadać mamę naszego kierowcy, o czasy Czerwonych Khmerów, jak się wtedy żyło, gdzie była i co robiła.
Syn próbuje tłumaczyć, ale idzie to trochę niezręcznie. Po pierwsze dlatego, że nie ma za wiele do powiedzenia.
Wspomina tylko tyle, że miała wtedy 12 lat i przeżyła głód tylko dlatego, bo jej babcia i matka pracowały przy kuchni.
Gdy pytam o jakieś przemyślenia, politykę zapada krępująca cisza. Albo nie chce powiedzieć, albo nie wie, albo skończyły się możliwości językowe naszego kierowcy. Zresztą to już któryś raz, gdy ktoś mi nie chce opowiadać i wspominać tych czasów.
Kończymy obiad. Atmosfera jest wspaniała. Dzieci chcą się z nami bawić, zaczepiają nas, pokazuję im jakieś aplikacje na ipadzie są bardzo zainteresowane.
W międzyczasie Ewelina i Andrzej próbują soku z kokosa, prosto z palmy i za uśmiech po znajomości.
Kiedy zadaję głupie pytanie, gdzie tu jest toaleta, nasz przyjaciel szerokim gestem ręki pokazuje mi pobliskie otoczenie. Ale głupi jestem, myślę sobie.
Tak akurat rośnie ryż 😉
Żona naszego kierowcy pokazuje nam jak przyrządza smakołyki dla swoich dzieci. Przepis jest bardzo prosty, trochę ryżu i orzeszki, to wszystko zawija się w liście palmy tak by stworzyły baton, a następnie zostawia się nad parą, na dłuższy czas. Kiedy ostygnie, powstaje jednorodna ryżowa masa z ukrytymi orzeszkami w środku, takie dietetyczne i zdrowe snikersy.
My siedzimy na skraju kuchni i rozmawiamy o trudzie życia w Kambodży.
Czuję się tu dobrze, bez pośpiechu zwiedzania, bez pogoni za kolejnym zabytkiem czy w tłoku turystów.
Powoli jednak nasz czas się kończy, dziękujemy za gościnę, kłaniamy się w pas i wracamy do hotelu.
Odwozi nas oczywiście nasz kierowca. Kiedy rozliczamy się pod hotelem, jest dalej lekko zawstydzony gdy płacę mu za dzisiejsze wożenie. Te 35 USD wydane na prezenty dla dzieci to i tak sporo. Nie chce wziąć większej zapłaty. Wciskam mu jeszcze kilka dolarów i mówię, że to nam było bardzo miło, że nam zorganizował tak fantastyczny dzień.
Od tamtego dnia, minęło już kilka lat, byłem w Azji kolejne kilka razy, a zawsze tak miło wspominam ten dzień. Jakże inny od zwykłego dnia zwykłego turysty w Azji.
p.s. celowo w całym tekście nie napisałem jak nasz kierowca miał na imię, często jest tak, że przyjeżdżamy do jakiegoś kraju, w tym całym pędzie nawet nie pamiętamy imion ludzi, którzy byli dla nas mili lub pomogli nam w zwiedzaniu – nasz kierowca nazywała się Mr. Poon 😉
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.