Kilimandżaro – z Machame Camp do Shira.
Kilimandżaro – z Machame Camp do Shira.
Pobudka.
Budzimy się wcześnie. Na całej trasie tak będziemy się budzić. Bez zegarka, zaraz prawie po wschodzie słońca.
Tak jak Issa obiecał, jest piękna pogoda. Niebieskie niebo i piękne słońce.
Myjące zęby przyglądamy się widowiskowemu wschodowi słońca nad Kilimandżaro. Dostajemy także miskę z ciepłą wodą do umycia. Tej wody jest tyle, że można tylko sobie dłonie i twarz ochlapać. Nasz dzień dziecka będzie trwał jeszcze przez kilka dni.
Na ten moment wydaje nam się, że mokre chusteczki spełniają swoją rolę i jesteśmy odświeżeni. W rzeczywistości po trzech dniach zobaczymy wrośnięty brud pod paznokciami, tłuste włosy, a my będziemy pachnieć inaczej.
Śniadanie.
Chwilę później nasze śniadanie już na nas czeka. Ciepła herbata, tosty, parówki i naleśniki. Cóż nie ma co wybrzydzać, raczej trzeba podziwiać kucharza, iż w tak spartańskich warunkach, tak pięknie nas ugościł.
Zjadamy wszystko ze smakiem, nasze bukłaki napełniane są przegotowaną wodą, a do termosów dostajemy ciepłą herbatę.
Czas spakować obóz i wyruszyć w kolejny etap.
Prawie wszystkie grupy już wyruszyły, a tragarze kończą pakowanie namiotów. My starym zwyczajem wychodzimy z obozu ostatni z turystów. Pole które wczoraj było pełne namiotów, teraz jest zupełne puste.
Kierunek Shira Camp.
Woła mnie Philip i mówi tak – wczoraj szedłeś szybko do góry, czasem podbiegałeś by zrobić zdjęcia, czasem byłeś daleko z przodu, dziś idziesz za mną i to ja pokazuje jakim tempem idziemy.
Zapamiętaj – od dziś pole, pole.
I ruszył, bardzo powoli, z nóżki na nóżkę. Lew nóżka na lewo, prawa nóżka na prawo, jak by delikatnie rozpoczynał powolny taniec z górą. A my grzecznie za nim. Powoli ospale jak lokomotywa w wierszu Tuwima.
Muszę przyznać, że to był moment, kiedy zrozumiałem, iż mamy dotyczenia z profesjonalistą. Gdyby miał w nosie nasz los i powodzenie wyprawy, narzucił by szybsze tempo, a my po wyzionięciu ducha w następnym obozie wrócilibyśmy pokonani do domu. Nic bardziej mylnego. Pole, pole czyli powoli powoli, stało się faktem.
Sama trasa tego dnia nie jest długa. To niby tylko 5 km. Po płaskim idę taki odcinek, dużo poniżej godziny, ale tu jest góra.
Trzeba też mieć na uwadze, że zaczynamy w Machame Camp na wysokości 2835 m.n.p.m. , a skończymy w Shira Camp na wysokości 3750 m.n.p.m. Czeka nas duże przewyższenie, co na tej wysokości może po raz pierwszy objawić się chorobą wysokogórską.
Zresztą samo wyjście zaczyna się już powyżej lasu deszczowego, chmury zostały poniżej nas. My cieszymy się dziś piękną pogodą.
Trasa rozpoczyna się dość stromym podejściem. Nie mamy większych problemów, ale to zapewne też dzięki temu, że idziemy bardzo powoli, w porównaniu do szybkich wejść w polskich Beskidach tu idziemy wręcz ślamazarnie.
Philip zapewnia mnie, że to dobre tempo, do obozu nie jest daleko, więc nie ma się po co spieszyć. Mamy się cieszyć widokami. Faktycznie dość często zatrzymujemy się na zdjęcia i krótkie odpoczynki.
Robimy dziesiątki zdjęć i trochę filmów, mając w tle cały czas szczyt Kilimandżaro. Chmury wiszą poniżej, a nas opala słońce.
Tragarze, których zostawialiśmy w obozie, zaczynają nas wyprzedzać. Niosąc na swoich barkach, cały ekwipunek, bagaże turystów, a nawet stoliki i krzesła. ( co o tym sądzę napiszę w kolejnej części).
Ci młodzi mężczyźni, muszą bardzo ciężko harować, by zarobić kilka dolarów. Zazwyczaj ubrani bardzo kiepsko w porównaniu do markowo wystrojonych turystów. W kiepskich butach, targają do góry nasze ciężary. Przyglądam się ich twarzom, zazwyczaj są zmęczone i spocone. Nie jest im lekko, swoją ciężką pracą starają się zagwarantować takim jak my sukces.
Dziś kiedy już jestem po wszystkim, i sobie to wszystko wspominam, to z wielkim szacunkiem odnoszę się do ich bardzo ciężkiej pracy. Tak naprawdę, za niewielki pieniądze, ci młodzi mężczyźni tracą za każdym wyjściem jakiś procent zdrowia. Nie da się bez szkody dla kręgosłupa, kolan i płuc pokonywać tej trasy co dwa tygodnie. A zbieganie w dół z ciężarami po zakończonym wejściu jest istnym szaleństwem. Jeśli będziecie tam kiedyś na miejscu, to proszę miejcie szacunek dla tych ludzi.
Wracamy dalej na szlak.
Pytam się Philipa – ile razy byłeś na szczycie Kilimandżaro ?
Po setnym wejściu przestałem liczyć.
Nieźle, myślę sobie, coś co dla mnie jest jednorazowym wydarzeniem w życiu, dla niego jest codziennością.
Jak często jesteś na szczycie ?
Co dwa tygodnie.
A dlaczego nie co tydzień ?
Muszę odpoczywać po każdym wejściu. Nie da się tak zaraz po wejściu, wrócić na szlak. Kiedyś spróbowałem, to po dwóch wejściach pod rząd, całe ciało mnie bolało i paliło. Nie byłem w stanie się ruszać.
A jak wracasz z Kilimandżaro to co robisz.
Zazwyczaj siedzę w domu, żona chodzi do pracy, a ja robię coś przy domu. Ale kiedy mam jechać do miasta na zakupy to wolę iść na piechotę tak się jakoś nauczyłem. Pracuje też przy ratownictwie i czasami mnie wzywają do pomocy na górze.
To jedna z wielu, krótkich rozmów jakie toczyłem z Philipem podczas marszu. No bo w sumie co robić, oprócz pokonywania kolejnych odległości.
Kiedy mijamy stare latryny, które czasem jeszcze można spotkać, chłopaki się śmieją i mówią, że to internet caffe. Przestrzegają jednak by do nich nie wchodzić, bo mogą się zapaść.
Odcinek z Machame do Shira to pięknie widokowo trasa, cały czas się zmienia krajobraz ale wciąż z pięknym tłem Kilimandżaro. Tego dnia nie ma pośpiechu, jest za to masa czasu na to by cieszyć się wędrówką, by podziwiać otoczenie i robić piękne zdjęcia.
Po 4 godzinach marszu jesteśmy już blisko celu. Allan zaczyna śpiewać piosenki. Nasz najmłodszy i zarazem najbardziej pocieszny przewodnik, będzie każdego dnia pobudzał nas do marszu uśmiechem i piosenką. Taka dobra dusza.
Pożar.
Przed samym obozem Philip pokazuje nam osmalone drzewo. Kilka lat wcześniej był tu pożar. Ktoś rzucił prawdopodobnie niedopałek papierosa. Tak wyobraźcie sobie, że tu są turyści, którzy palą papierosy. Sam widziałem kilku. Przez ten pożar, odcinek tej trasy została zamknięty na kilka miesięcy.
Siadamy na chwilę. To nasz ostatni odpoczynek. Już trochę zaprzyjaźniliśmy się z Philipem i Allanem, rozmawiamy na różne śmieszne tematy. Issa już dawno poszedł przodem, by przypilnować ekipy przy rozkładaniu obozu.
Shira Camp.
W końcu docieramy do obozu. Oczywiście obowiązkowe zdjęcie przy tablicy na wysokości 3750 m.n.p.m. Musimy się wpisać w schronisku do książki. Phillip pokazuje zezwolenie i opłaty i jesteśmy gotowi na odpoczynek.
Czeka już na nas pyszny obiad. Frytki, kurczak i duszone warzywa.
A potem czas wolny. Sprzyja temu piękna pogoda, więc idziemy się trochę pokręcić po okolicy.
Jedną z ciekawszych historii związanym z tym miejscem jest historia Romana Abramowicza. Tak, tego Abramowicza – nieprzyzwoicie bogatego Rosjanina, właściciela klubu piłkarskiego Chelsea London.
Historię opowiadał mi Philip, więc powtarza, za nim.
Abramowicz przybył tu w 2009 r., zatrudnił 19 osób, każdemu dał po 1000 USD. (jak na tutejsze warunki – wypłata z kosmosu ) Dodatkowo miał swoich ochroniarzy i trzech lekarzy. Trochę powyżej obozu Shira, źle się poczuł. W zasadzie do dziś nie wiadomo, czy była to choroba wysokogórska czy ostre przeziębienie. W każdym razie po Pana Romana przyleciał helikopter. Lądował właśnie w obozie Shira. I tym sposobem, przygoda jednego z najbogatszych ludzi świata z Dachem Afryki dobiegła końca.
Choć wielu, może się wydawać, że to taka prosta górka, to nie zmienia to faktu, że jej szczyt znajduje się prawie na 6000 m.n.p.m. Co roku jest ewakuowanych około 1000 osób. Umiera około 10 turystów rocznie. To oficjalne dane, ale nieoficjalnie mówi się nawet o 30 osobach. Kto wie, ale możliwe, że zbliżamy się do sytuacji, że będzie tam ginąć więcej osób niż na Evereście. Oczywiście na najwyższą górę świata, wspinają się najlepsi, a Kilimandżaro przyciąga wielu amatorów.
Wracamy do obozu.
Dzień już nam się powoli kończy. Położenie obozu zapewnia nam przepiękne widoki. Ostatnie promienie słońca, delikatnie opierają się o Kilimandżaro. Góra zmienia kolor. Jest zjawiskowo. Nawet bym powiedział magicznie. Stoimy dłuższy czas obserwując jak kończy się dzień. Jesteśmy zauroczeni. Nie bez powodu mówi się, że Shira Camp ma najpiękniejsze widoki na świecie.
Kiedy słońce zachodzi robi się bardzo zimno.
Chcemy do domu wysłać SMS. Nie mamy zasięgu w telefonie, ale dostrzegamy, że tragarze i przewodnicy stoją w pewnej odległości od obozu i nadają przez komórki. Idziemy nad brzeg obozu, faktycznie pojawia się sygnał. Niestety sms nam nie wychodzą. Walczymy chwilę z telefonami, ale z miernym skutkiem. Poddajemy się i wracamy co obozu. Czeka na nas pyszna kolacja.
Wślizgujemy się w nasze śpiwory i czas na sen.
W nocy obudzę połowę obozu, ale dlaczego tak się stało dowiecie się z kolejnej części naszych przygód.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.