Korea Północna – Wonsan. Dzień piąty.
Korea Północna – Wonsan. Dzień piąty.
Dzień czwarty znajdziecie tu:
Korea Północna – Mangyongdae, statek szpiegowski Pueblo. Dzień czwarty.
Naszym dzisiejszym celem jest Wonsan, największe miasto portowe na wschodnim wybrzeżu Korei Północnej.
Wyruszamy jak zwykle wcześnie spod hotelu, odliczywszy wcześniej walizki ustawione gęsiego, mijamy budzący się Pjongjang, młodych sportowców biegnących ulicami, kobiety zamiatające swój kawałek drogi, wyjeżdżamy poza stolice.
Żeby przypadkiem od razu nie zajechać jedziemy zobaczyć wodospad przy, którym a jakże był kiedyś Kim Ir Sen i powiedział, że to ładny wodospad i wszyscy powinni go zobaczyć także i my pewnie. Wodospad jak wodospad, ja jednak bardziej ciekaw jestem Wonsan, czy będzie tak ciekawie jak w Kesong.
Portowy hotel, lata świetności ma już za sobą, że nie będzie ciepłej wody to było do przewidzenia, a łazienka jakaś taka dziwna, jak by w dziurę po starej wstawili plastikowy wkład łącznie ze ścianami.
Po obiedzie (po raz pierwszy w jednej sali jedli z nami Koreańczycy z ulicy, przyszli coś zjeść i wypić – dziwne ) wyruszamy zwiedzić okolice Wonsan.
Pierwszym celem jest obóz pionierów, całkiem ładny budynek, zadbany, sztuczne jezioro, i niewielka ilość dzieciaków. Obserwujemy akurat zmianę turnusu, dzieciaki na obóz przyjechały z własnymi workami ryżu, targają je z autobus i układają przed nim.
My idziemy zwiedzać w środku, normalny dom kolonisty, pani, która nas oprowadza pokazuje nam czyściutki pokoik z sześcioma łóżkami, czystą łazienką i telewizorem. Dowiadujemy się, że to największe pokoje, maksymalnie 6 łóżek lub mniej, w chwili zamieszania otwieramy pokój obok specjalnie by się przekonać czy faktycznie pokoje są nie większe niż 6 osobowe, i naszym oczom ukazuje się 8 łóżek, idziemy dalej.
Oglądamy wypchane zwierzęta oraz rybki w akwarium, w jednej z klas jest rozbity namiot, żeby dzieci mogły się zapoznać z jego budową zanim spędzą jedną noc pod namiotem (taki plan pobytu).
Oglądamy sale gdzie jest chyba z 50 telewizorów z grami TV, wszystko idealnie ułożone, żadnego dzieciaka, odnosimy wrażenie, że to bardziej na pokaz niż dla dzieci – co nas tak naprawdę nie dziwi, wychodzimy przed budynek, piękny postać Kim Ir Sena z dziećmi patrzy na plac do porannych apeli. Ruszamy daje do pokazowego kołchozu. Mijamy wielu ludzi pracujących ciężko w polach,
Pokazowy kołchoz jest naprawdę pokazowy, klomby, trawka przystrzyżona, czysta droga i sklep.
Idziemy zobaczyć kilka drzew, przy jednym zatrzymujemy się i Pani prowadząca zaczyna nieskończoną opowieść o tym drzewie kaki (chyba tak się pisze ;). Jak to je pielęgnowali, jak to je tu posadzili, jak to co roku dawało owoce i jak kiedyś przyjechał tu Kim Ir Sen i spytał ile to drzewo daje owoców a oni ze wstydem nie potrafili odpowiedzieć dokładnie. Kiedy Ojciec Narodu wyjechał zerwali wszystkie owoce i przeliczyli wyszło im 800, ale następnego roku stał się cud i drzewo dało 2800 owoców, od tamtego oto czasu dbają o to drzewko najlepiej jak potrafią.
Idziemy dalej do sklepu w kołchozie, starsza pani sprzedawczyni śpi na łóżku polowym w sklepie, w którym jest parę artykułów, artykułów tym suszone na patyku owoce kaki, mnie jednak najbardziej ciekawi wódka w woreczku foliowym, po za tym są jakieś do niczego nie potrzebne duperele i trochę ubranek dziecięcych. Kupujemy suszone owoce, raz kozie śmierć, są bez smaku.
Wchodzimy na plac gdzie jest dziecięce przedszkole, dzieciaki patrzą na nas z wielką ciekawością, podchodzę do nich pierwszy, robię zdjęcia, wyjmujemy cukierki, dzieciaki się przełamują i biorą je od nas Jedna z dziewczynek, bierze od nas cukierka i z radością w głosie zaczyna biec, po kilku krokach przewraca się i z całym impetem uderza twarzą o ziemie, patrzę na to z przerażeniem, myślą sobie, ale teraz będzie ryczeć, a ona wstaje i patrzy się na nas nie dowierzam, myślę sobie ale twarde dzieciaki. To ta dziewczynka ubrana na czerwono siedząca na huśtawce mająca przybrudzony nosek.
Dzieci z klasy młodszej, stoją na balkonie i pokrzykują do nas coś w rodzaju powitania.
Na koniec prowadzą nas do przykładowego domu rolnika, przy domowy ogródek którego można mieć 30 m2 , pęka od nadmiaru warzyw, widać, że chcą ze swojego prywatnego kawałka ziemi wycisnąć ile się da. Wchodzimy. Na na ścianie oczywiście przywódcy, pokuj akurat jest myty, w zasadzie nie ma w nim mebli tzn. nie ma ich wcale, są tylko ściany i obrazy, kuchnia położona poniżej poziomu mieszkania, tak aby palenisko ogrzewało podłogi pozostałych pomieszczeń, wygląda normalnie, po za trzykomorową nową lodówką nic nie przykuwa naszej uwagi, w pokoju dziecka dostrzegamy PC, pani domu mówi, że jest przeznaczony dla dzieci, aby nie wywoływać skandalu nie prosimy o włączenie, szczególnie że kable z tyłu nie są podpięte. Zegnamy się z naszą Panią przewodnik, i ruszamy w stronę Wonsan, jest stosunkowo wcześnie, zaczynam się zastanawiać, co teraz z nami zrobią, skoro plan wycieczki się skończył a my mamy jeszcze 3 godziny do kolacji.
W czasie jazdy mikrobusem proponujemy by przespacerować się promenadą w porcie, za bardzo nie liczymy, iż tak się stanie, ale niespodziewanie nasz przewodnik się zgadza i wysiadamy w porcie.
Tak się składa, że do Japonii odpływa prom z Japończykami koreańskiego pochodzenia, to ta sama młodzież, która siedziała za nami, w czasie występów w domu młodzieży, czy ja już mówiłem, że będąc w Korei ma się bardzo dużą szansę spotkać wszystkich obcokrajowców, którzy w tym samym czasie w niej przebywają ?
Gra zespół, słychać okrzyki, dzieci przy promie śpiewają, Japończycy krzyczą, Arirang leci w tle, a mieszkańcy Wonsan stoją przy barierkach i patrzą, stajemy obok nich i przyglądamy się, w myślach proszę by przewodnik nas nie gonił i tak się dzieje daje nam bardzo dużo czasu, stoimy, patrzymy, robimy foty, filmujemy przyglądamy się ludziom, ocieramy się o nich, jest bardzo ciekawie, prom odpływa a my idziemy dalej, mijamy wędkarzy, rowerzystów, dzieciaków wszyscy nam się przyglądają, idzie za mną mały chłopiec około 10 lat, przygląda się mojej kamerze, bardzo chce mu ją pokazać ale jest bardzo nie ufny, próbuje się zbliżyć ale on się wtedy oddala, jakiś mężczyzna daje mu wskazówki by się nie zbliżał. Wołam Ewę, dostaje kamerę i jej celem jest pokazanie chłopakowi jak to działa. Ja oddalam się jakieś 70 metrów a wokół Ewy zbiera się grupa około 15 dzieci, wszystkie ciekawe jej no i kamery. Ewa odwraca ekranik tak by dzieci się w nim widziały jednocześnie włącza nagrywanie, powstaje unikatowe ujęcie, chłopiec dostaje do potrzymania kamerę i ogląda ją z każdej strony. Jak długo nas będzie pamiętał, widziałem radość w jego oczach, gdy Ewa pozwoliła mu potrzymać kamerę. Znam to z autopsji gdy w połowie lat 80 ocierał się o mnie kapitalizm, też się zastanawiałem dlaczego nie ma u nas fanty w puszkach w sklepie, a wideo kosztuje 5 letnią pensje matki.
Idziemy dalej, nadal pozostało sporo czasu, a skoro nasz przewodnik się już rozkręcił z łatwością przychodzi namówienie go by wejść na molo. Wyciąga swoją legitymacje ale ona nie działa na panią kasującą po 10 wonów za wejście. Po krótkiej sprzeczce, my wchodzimy on zostaje i coś z nią rozmawia, w końcu płaci ze swoich pieniędzy za nas wszystkich, po raz pierwszy w Korei skasowano nas tak jak swojego czyli zapłaciliśmy taką samą stawkę jak Koreańczycy. Wchodzimy w świat nieodkryt przez obcokrajowców, wszystko jest nieważne, jestem tu i teraz, wlazłem pomiędzy ludzi, prawie nie wykonalne w Korei Północnej udało się zrobić.
Głównym zadaniem ludzi na molo jest łowienie ryb, na różne sposoby, mężczyźni pływają w stroju nurka, dziewczynki zrywają wodorosty, chłopcy patykami płoszą ryby spod kamieni, starsi mężczyźni mają styropianowe łódki które wyciągają żyłkę z setkami haczyków daleko od mola, bardzo długie wędki, kobiety w gumowych strojach i dziesiątki osób patroszące ryby na kamieniu. Jedni do nas machają, uśmiechają się, pytają skąd jesteśmy, inni starsi pokazują by ich nie filmować, nie robić zdjęć, widzimy na własne oczy jak jedzą surowe ryby, piją wódkę, w sumie nic dziwnego w tradycji dalekowschodnich surowa ryba to nic nadzwyczajnego a i u nas też się pije wódkę do jedzenia. Co ciekawe, mam wrażenie że to było najszczęśliwsze miejsce w Korei Północnej jakie widziałem, dzieciaki uśmiechnięte ganiające po molo, starsi rozmawiający ze sobą, grupki ludzi grających w karty zajadających się rybami, i co najważniejsze widziałem uśmiech, może jakiś chwilowy, ale był.
Wracaliśmy bardzo zadowoleni że tak udało nam się zbliżyć do tych ludzi, wszyscy poszli jakoś tak szybko przed siebie, a nasz przewodnik zaczął z nami rozmawiać, te kilka minut rozmowy były niezwykłe, nagle zrozumieliśmy, że on jest nie tylko maszyną do pilnowania obcokrajowców ale i człowiekiem, ile bym dał, żeby droga do hotelu była dłuższa, ale nie była, weszliśmy do hotelu a nasz pan przewodnik wykonał jeszcze jeden niesamowity gest oglądając się na boki czy ktoś go obserwuje i z powrotem zmienił się w maszynę.
Nasze okna były nad wejściem na molo, siedziałem w oknie i patrzyłem aż się ściemniało, most przestał skrzypieć, a ludzie zniknęli w ciemnościach nocy.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.