Tarasy ryżowe, wiszące trumny i dolina Echo – Banaue i Sagada, Filipiny.
Ruch jest całkiem spokojny, tankujemy na stacji 22 litry benzyny za 1100 peso, obsługa jeszcze myje nam szyby i w trzy godziny dojeżdżamy do celu
Banaue.
Ponad dwa tysiące lat temu, przybyli tu Chińczycy, nauczyli mieszkańców jak sadzić ryż, a w związku z tym, że teren górzysty, zbudowali najsłynniejsze na Filipinach tarasy ryżowe z gliny i kamienia . Sami Filipińczycy uważają tarasy za ósmy cud świata, a w 1995 stały się światowym dziedzictwem UNESCO. Trzeba się jednak spieszyć, żeby je zwiedzić, proces erozji oraz wielkie dżdżownice powoli, ale systematycznie niszczą to jedno z najciekawszych miejsc Filipin. Zaczyna powstawać ciekawa sytuacja, pola przestają być uprawiane, niszczeją, a przecież to jest główny powód, dla którego Banaue staje się mekką turystów i miejscem wypadowym do innych miejsc takich jak Sagada, Batad czy Bontoc.
Przy wjeździe do miasta znajdujemy hotel Banaue, który ma piękne widoki na tarasy ryżowe, przestronna recepcja, duża jadalnia i naprawdę spore pokoje, jedyne co nie będzie pozwalało nam zasnąć z czystym sumieniem to cena za pokój 2400 peso.
Rozkładamy nasz plan zwiedzania okolicy, analizujemy wszystko w recepcji kiedy okazuje się, że droga do Sagady ze względu na budowę jest zamykana codziennie między 9 rano a 3 po południu. Przejechaliśmy tyle kilometrów, by zobaczyć wiszące trumny, a tu nie ma jak do nich dojechać. Wyciągamy nasze notatniki, na stół trafia biała kartka papieru, liczymy minuty i godziny co gdzie i kiedy, żeby wszystko zobaczyć . Każdy z nas ma inny pomysł na najbliższe 3 dni. Kilkanaście minut dyskusji i ustalamy plan na dzień następny.
Dzięki mapie, którą dostaliśmy w hotelu, możemy odwiedzić wszystkie miejsca widokowe w Banaue.
Trochę jest kłopotu, bo mapa nie trzyma skali, ale wkrótce trafiamy na najważniejszy punkt. Oczywiście jest on obstawiony przez lokalną grupę przedsiębiorców. Na miejscu można zakupić wszystko, co wiąże się z tutejszym miejscem oraz inne zupełnie niepotrzebne rzeczy. Będąc tutaj należy wspomnieć o Ifugao, grupie etnicznej z północnego Luzonu, którzy w przeszłości byli wojowniczym ludem, zajmującym się uprawą ryżu i roślin bulwiastych, a także łowiectwem, animizm był ich religią dominującą, a teraz z najstarszymi przedstawicielami plemienia ubranymi w charakterystyczne stroje , można sobie zrobić zdjęcie na tle ryżowych tarasów, oczywiście za niewielką opłatą. Zostawiamy trochę pieniędzy za fotki, kupujemy rzeźby w małym sklepiku.
W końcu trafiamy to centrum Banaue, musimy się skupić na negocjacjach z lokalnymi posiadaczami transportu samochodowego. Naszym celem jest Sagada, droga do niej nie dość że jest zamknięta, to jeszcze na tyle kamienista, że nasza toytoa na pewno by tego nie przeżyła. Szukamy, kogoś, kto nas tam zabierze, pierwsze spotkanie z mężczyzną w pobliżu Tourist Information Center , który posiada jeepneya, nie przynosi rozwiązania sytuacji, stawka 4500 peso jest dla nas jak na razie za wysoka. Włóczymy się po uliczkach i w końcu natrafiamy na Antona , młodego przedsiębiorcę, siadamy na schodach i zaczynamy negocjacje od 2500, zdając sobie sprawę, że to naprawdę niski poziom. Po jakimś czasie zatrzymujemy się przy cenie 3200 peso, jesteśmy dogadani, rano wyruszamy do Sagady.
Aby podsumować nasze pertraktacje udajemy się do pobliskiej knajpy. Friends Country Music Bar to jedna z dwóch knajp wymienianych w przewodniku Lonley Planet. Jego właścicielka wdaje się ze mną w rozmowę na temat Azji, rozwiązłej Tajlandii, turystów z bogatej, leniwej i zgniłej Europy.
Choć na początku rozmowa jest trudna, bo przeciwniczka jest piekielnie inteligentna, mówi doskonale po angielsku, ma argumenty, zwyczajnie mi imponuje znajomością świata, to w końcu zaczynamy się rozumieć i z naszej dyskusji znika niepotrzebne napięcie, pijemy piwo Red Horse. Muzyka w knajpie rozbrzmiewa na żywo, moja rozmówczyni staje za mikrofonem i zaczyna śpiewać znane przeboje. My powoli się zbieramy, rano daleka wycieczka. Wracając do hotelu drogę rozświetlają nam latarki na korbkę, zabrane jeszcze z Polski.
Budzimy się o 5:30, szybkie śniadanie wliczone w cenę pokoju, nasze bagaże wkładamy do naszej toyoty, gdyż po powrocie zamierzamy poszukać tańszego noclegu. Wyruszamy w górę w poszukiwaniu naszych kolegów, nie wjeżdżali na teren hotelu, gdyż jak nam powiedzieli, musieli by ponieść dodatkową opłatę. Lokujemy się w busie kolegi Antona i spotyka nas niespodzianka, aby kurs się zwrócił zabieramy jeszcze 5 Filipińczyków, którzy jadą do Sagady.
Droga jest naprawdę skrajnie niebezpieczna, podziwiam spokój i znajomość trasy przez naszego kierowcę. W pewnym momencie widzimy tylko przepaście a w tle górskie szczyty pokryte mgłą, w dole tarasy ryżowe, których jest tutaj dość sporo. W pewnym momencie nasza nawigacja pokazuje, że jesteśmy na poziomie 1900 m n.p.m. Chwile później zatrzymujemy się na przełęczy, gdzie są małe sklepiki. Nasz kolega je ze smakiem baluta, czyli jajko z embrionem, ja na razie się nie decyduje choć bardzo bym chciał spróbować.
Zbliżamy się do Bontoc, faktycznie teraz rozumiemy, dlaczego droga jest zamykana, wielki spychacz równa trasę, mamy jeszcze kilka chwil, po czym nasz kierowca nabiera rozpędu i skaczemy po kamieniach licząc, że nie rozbijemy się o ścianę lub nie spadniemy w dół do koryta rzeki. Przejeżdżamy. Droga do Sagady stoi przed nami otworem.
W samej Sagadzie czeka na nas już przewodnik. Dziwne, nie zamawialiśmy, a jest, fajny młody chłopak, który pokaże nam największe ciekawostki swojego regionu.
Nawet nie bylibyśmy chętni na takie oferty, skoro przez połowę świata pędzimy sami, ale lokalni przewodnicy są przygotowani, nigdzie nie ma drogowskazów, co ważniejsze miejsca są dobrze schowane przed intruzami z zewnątrz, a tak naprawdę chodzi o to, by zabrać ze sobą kogoś, kto pokaże drogę.
Pierwszym punktem zwiedzania jest Lumiang Burial Cave – zatrzymujemy się przy drodze, przechodzimy przez małą metalową bramkę i schodzimy ostro w dół, choć nie ma turystów czujemy, że zbliżamy się do ważnego miejsca, dwieście metrów poniżej znajdujemy wejście do jaskini jest, w niej ułożone ponad sto drewnianych trumien, widok jest przejmujący, z niektórych wystają kości, podobno najstarsze mogą mieć około 500 lat. Chwila zadumy i pytania o wiarę, która układa ciała człowieka w ten sposób. Wydostajemy się do góry. Przed nami wyzwanie.
Sumaging Cave – to ekstremalne przeżycie, wyprawa nie dla każdego, nasz przewodnik przebiera się w kąpielówki i japonki, czego na początku nie dostrzegamy. Proponuje, by plecaki i aparaty zostawić w sklepiku przed jaskinią. Jesteśmy nieufni i idziemy w pełnym rynsztunku. Przewodnik rozpala lampę, schodzimy w dół, po drodze przechodzimy krótkie, szkolenie co w przypadku, gdy nie będziemy widzieć drogi albo gdy będzie zbyt ślisko – nadal nie jesteśmy świadomi tego co nas czeka. Po kilki minutach robi się naprawdę ciemno, schodzimy coraz niżej, nad sobą słyszymy krzyki nietoperzy, dziwne uczucie, nic nie widzieć, kiedy one nad nami latają, każdy stopień w dół to koszmar dla tych, którzy mają lęk wysokości i klaustrofobię. Każde podparcie się o kamienie, to wkładanie ręki w odchody nietoperzy, moi przyjaciele ślizgają się na dół, są cali umazani, przygoda wzywa. Faktycznie jaskinia jest piękna, niesamowite kolory widać kiedy błyska lampa aparatu, piękne kształty powstałe z kamienia na chwilę pozwalają zapomnieć, że ta jaskinia przerasta nasze umiejętności. Zatrzymujemy się, gdy nasz przewodnik każe nam zdjąć buty i prawie pionową ścianą zejść do jeziorka poniżej, by zwiedzać końcową część jaskini. Zarządzamy odwrót i wychodzimy na górę, na zdjęciach innych ekip widzimy, że zwiedzali to profesjonalnie z linami i w kaskach oraz bez plecaków. Kilkanaście minut spędzamy w łazience, zmywamy z siebie odchody nietoperzy, choć dopiero kiedy wieczorem zmienimy ubranie w hotelu, poczujemy się lepiej.
Nasz przewodnik jest trochę zawiedziony, że nie zdecydowaliśmy się do końca zwiedzić ostatniej jaskini, ruszamy dalej w kierunku doliny Echo.
Mijamy kościół i cmentarz, stajemy nad brzegiem doliny, mocny okrzyk i już wiem dlaczego to miejsce nazywane jest doliną Echo. Główną atrakcją są wiszące trumny, musimy tylko zejść na dół. Kilka minut stromymi ścieżkami i zbliżamy się do najsłynniejszych wiszących trumien na Filipinach. Wiszą na jednej ze skał, okazale, prawie majestatycznie, żeby zostać w taki sposób pochowanym, trzeba mieć sporo pieniędzy, tylko najbogatsi mogą sobie na to pozwolić. Wierzą, że wieszając ich w ten sposób na ścianach, będą mieli krótszą drogę na nieba.
Nasz przewodnik wyprowadza nas do góry, jeszcze kilka kroków po cmentarzu i musimy się rozstać, płacimy 400 peso i zaczynamy wracać z naszymi przyjaciółmi do Banaue.
Kręta droga, brak porannych chmur. Po drodze zatrzymujemy się w muzeum w Bontoc, wejście kosztuje 50 peso od osoby. Kopie prawdziwych domków, wizualizacja życia sprzed lat, archiwalne zdjęcia łowców głów i zakaz fotografowania.
Obok jest szkoła, wpycham się na zdjęcia do klasy, a lekcje zostają przerwane, w sumie mało kiedy widać tu białego, dzieciaki śmieją się na całego a ja rozdaje resztki cukierków.
Widoki w drodze powrotnej są niesamowite, wszędzie tarasy ryżowe, przepaście, rzeki i wysokie góry. Jest koło godziny 3 po południu trafiamy na blokadę drogi. Wielki spychacz wyrównuje kawałek drogi, jak tłumaczy mi Anton, wkrótce na Filipinach wybory i budowa drogi pomiędzy Banaue a Sagadą, która ciągnęła się od ponad czterech lat, nagle przyspieszyła, jakie to znajome myślę sobie.
Zatrzymujemy się na tej samej przełęczy, tym razem moim celem jest balut, czas stawić czoła tej gastronomicznej przygodzie, uwielbianej w Kambodży, na Filipinach i czwartym piętrze piekła. Tylko 15 peso, twarda skorupka, spod której wyłania się zarodek, spijam płyn w środku, posypuję solą zgodnie ze wskazówkami mojego kompana, polewam octem z plastikowej butelki i przegryzam embrion. Muszę przyznać, że w porównaniu do tego, co czytałem o okropności tego specjału nie jest taki zły, przechodzi szybko i gładko, nie siedzi mi na żołądku, ani nie mam odruchów wymiotnych, myślałem że będzie gorzej.
Wjeżdżając do Banaue widzę jak starszy mężczyzna przed domem tuż przy drodze zaczyna rozbierać zabitego psa, jakoś w ogóle mnie to nie rusza, my jemy świnki albo krówki, czego mieszkańcy Egiptu albo Indii nie tkną, co kraj to inna kuchnia, a nasi przyjaciele obiecują, że zaprowadzą nas do miejsca, gdzie można zjeść psa, którego mięso podobno jest bardzo smaczne, daje siłę i rozgrzewa od środka.
Na następny dzień mamy w planach Batad. Musimy jednak dogadać z naszymi przyjaciółmi jakąś formę transferu do tzw. „siodła”, skąd będziemy mogli zejść do wioski. Jesteśmy już „stałym klientem”, więc negocjacje idą szybko i bez zbędnych zacięć. Dogadujemy stawkę 1500 peso.
Wracamy po nasz samochód do hotelu i wyjeżdżamy w poszukiwaniu czegoś tańszego, choć w okolicy można znaleźć wiele domowych kwater za naprawdę niewielkie kwoty, decydujemy się na Spring Village Inn, prowadzony przez starszą miłą kobietę. Czysto, schludnie, jeszcze bliżej centrum i w przemiłej atmosferze. Wieczorem do naszego hotelu zjeżdżają trzy auta filipińskiej telewizji, zastawiają nasz samochód, rozkładają wielkie anteny satelitarne, układają kable, przekaz jutro rano, kampania wyborcza trwa.
Aby wieczór był miły, kupujemy trochę delicji 😉 i alkohol, a dokładnie wódkę 0,75 l za 59 peso, czyli jakby nie było, na polskie złotówki to jakieś 3,76 PLN . Pewnie nie jeden zada pytanie, czy dało się to wypić, otóż dało i rano nawet nic nie bolało. Filipiny to jednak nadal tani kraj.
Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).
Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.